Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Oto w jaki sposób 100-200 lat temu upewniano się, czy ktoś faktycznie jest martwy i nie obudzi się w grobie

40 417  
153   27  
Umierasz ze świadomością, że od teraz nikt nie będzie ci już męczył buły, a wszystkie troski i kredyty zostawiasz tym, którzy jeszcze żyją. I tak sobie leżysz, czekając na to, aż pierwszy robak nadgryzie twoje ciało. Niestety, twój błogi odpoczynek zostaje przerwany. Budzisz się nagle, zamknięty w drewnianej skrzynce zakopanej prawie dwa metry pod ziemią. Zanim skończy ci się tlen, czeka cię parę godzin klaustrofobicznej agonii. Szkoda, że zanim złożono cię do trumny, nikt nie sprawdził, czy na pewno jesteś martwy…
W XVIII i XIX wieku wiele osób bardziej od śmierci bało się właśnie tego, że wrócą do życia po własnym pogrzebie. Strach ten był w pełni uzasadniony – wszyscy znali historie nieboszczyków, co to jakimś cudem wydostali się z własnych mogił i wrócili do swych domów, ku przerażeniu rodzin, które wydały fortunę na wystawny pogrzeb. Wygląda na to, że w tych mrożących krew w żyłach plotkach było sporo prawdy. Archeolodzy, którzy prowadzili prace na pewnym pochodzącym z XVI wieku cmentarzu, znaleźli dowody na to, że nawet i 25% pochowanych tam osób wcale nie musiała być martwa. Nieco mniej, bo „zaledwie” 2% rzekomych nieboszczyków złożonych do grobów na amerykańskiej nekropolii Fort Randall również mogło wyzionąć ducha w trumnie.
Dzisiejsi badacze zauważyli, że znacznie więcej takich przypadków zdarzało się w okresie wielkich epidemii, kiedy to zwłoki chowane były masowo – często bez dokładnego przebadania ich. Lekarze, którzy pospiesznie stwierdzali zgon, mogli nie zauważyć, że nieszczęsny „umrzyk” jeszcze dycha, a za jego stan odpowiada śpiączka albo głęboki, kataleptyczny stan, objawiający się zesztywnieniem mięśni chorego.
W latach 1800-1835 we Francji opublikowano aż 30 prac naukowych dotyczących powrotów do życia osób, które wcześniej uznano za całkiem martwe. W 1837 roku Pietro Manni, włoski toksykolog, który poświęcił sporą część swojej kariery na badanie tego fenomenu, wyznaczył wysoką nagrodę dla członków Akademii Nauk, jeśli tylko ci opracowaliby skuteczną metodę potwierdzającą ponad wszelką wątpliwość, że człowiek składany do grobu faktycznie nie jest już żywy. Podobną nagrodę przygotował też pochodzący z Francji markiz d'Ourches.
W połowie XIX wieku lekarze zaczęli korzystać ze stetoskopów, jednak z uwagi na to, że wynalazek ten w dalszym ciągu był bardzo niedoskonały, wielu uczonych nie do końca ufało w jego przydatność podczas upewniania się, czy nieboszczyk jest gotowy do złożenia w mogile. Za to znacznie większą popularnością cieszyły się inne sposoby gnębienia denatów.

Rozcinanie brzytwą stóp, przypalanie nosów

Niektórzy lekarze wezwani do stwierdzania zgonów mieli w zwyczaju rozcinanie brzytwą skóry na stopach zmarłego, wbijania igieł pod paznokcie lub przypalanie podeszwy denata żelazem rozgrzanym do czerwoności. Jeśli po takich torturach trup nie wróci do życia, to już nic go nie obudzi! - uznano. W alternatywnej wersji tego makabrycznego testu trupowi przypalano nos. I tu metoda okazała się skuteczniejsza – historia zna kilka przypadków, kiedy faktycznie tak potraktowany „umarlak” wrócił do życia z wrzaskiem na ustach i chęcią spuszczenia soczystego łomotu lekarzowi.


Szorowanie trupa kłującym krzewem

Specjaliście od badań kryminalnych M. Webberowi niemalże przyznano przygotowaną przez wspomnianego markiza d'Ourchesa nagrodę za wymyśloną przez niego metodę. Według jego przepisu ciało należało solidnie potrzeć kawałkiem kolczastego krzewu. Jeśli człowiek faktycznie był martwy, skóra w tym miejscu nabierała pergaminowej tekstury. Komisja, która miała za zadanie ocenić ten sposób weryfikacji denatów, uznała, że nie jest on do końca miarodajny. Wszystko bowiem zależało od stopnia rozkładu zwłok, a pergaminowa skóra, o której mówił Webber, obserwowana była jedynie w niektórych przypadkach. Mimo wszystko przyznano mu symboliczną nagrodę 5000 franków „na zachętę”.


Badanie pulsu w uchu

Jeszcze zanim jednym z podstawowych elementów wyposażenia lekarskiej walizki stał się stetoskop, francuski doktor Leon Collangues opracował własną metodę badania pulsu, która to miała być najskuteczniejszym sposobem na sprawdzanie, czy nieboszczyk jest już gotowy do pochówku. Włożywszy sobie palec do ucha, uczony zauważył, że jest w stanie wyczuć delikatne pulsowanie. Zaintrygowany tym odkryciem wepchnął sobie do ucha palec denata i zgodnie ze swoim przypuszczeniem odkrył, że tym razem pulsowania nie słychać.
Collangues nie poprzestał na wpychaniu sobie zwłok do przewodu słuchowego. Z czasem rozwinął się i stosował palec w uchu jako metodę diagnostyczną w przypadku wielu chorób.


Szczypanie trupich sutków

Francuski lekarz Jules Antoine Josat miał słabość do trupich sutków i twierdził, że mocne uszczypnięty w nie „denat” momentalnie wróci do życia, jeśli tylko jeszcze jakiś jego pierwiastek tli się w z pozoru martwym ciele. Do wdrażania takiej procedury konieczne było odpowiednie narzędzie. Josat stosował do tego specjalne szczypce z ostrymi końcówkami. Podczas gdy Jules namiętnie ściskał brodawki nieboszczyków, jego rodak Paul Briquet, który zajmował się leczeniem histerii, w jednej ze swych prac naukowych zauważył, że sutki niektórych pacjentów wydają się być absolutnie niewrażliwe na nawet najmocniejsze ściskanie.


Rażenie zwłok prądem

W 1791 roku włoski fizyk Luigi Galvani, rażąc zdechłą, acz świeżą żabę prądem, zauważył, że ruszają się jej kończyny. Uczony wysnuł teorię, jakoby prąd był źródłem życia. To odkrycie pobudziło wyobraźnię nie tylko ludzi nauki, ale także i pisarzy. Zafascynowana pracą Galviniego Mary Shelley napisała „Frankensteina” - powieść, w której mocno pokiereszowany trup zostaje ożywiony za pomocą potężnej dawki elektryczności.
W 1805 roku pewien niemiecki lekarz skonstruował urządzenie zwane testerem życia (Lebenspruefer). Badanie za pomocą tego wynalazku polegało na podłączeniu elektrody do oka oraz górnej wargi zmarłego. Porażony prądem nieboszczyk powinien zamrugać, a jego twarz miała się wykrzywić w grymasie. Niestety ta metoda nie przyjęła się – urządzenie było zbyt drogie, a wielu naukowców odrzucało hipotezę Galviniego.


Wbicie flagi w serce

Inny niemiecki uczony o nazwisku Middeldorph stworzył tak zwany test flagi. Zabieg miał polegać na wbiciu igły prosto w serce nieboszczyka. Jeśli ten okazałby się żywy, niewielka flaga na końcu szpikulca powinna zacząć poruszać się. Również i ta metoda nie sprawdziła się, a wykorzystanie takiej procedury skończyło się głośnym skandalem. Doktor Séverin Icard pod naciskiem rodziny zmarłej kobiety zdecydował się udowodnić im, że babina jest całkiem nieżywa. Aby tego dokonać, sięgnął po wynalazek Middeldorpha. Flaga nawet nie drgnęła. Rozsierdzeni krewni nieboszczki zrobili wielką awanturę, twierdząc, że szalony test wykonany przez Icarda zabił ciągle jeszcze dychającą kobietę. Nieszczęsny doktorek od razu stał się bohaterem szkalujących go artykułów w gazetach…


Niech trup sam powie, że jest martwy!

Ciekawą i dość pomysłową metodą potwierdzania zgonów była ta, którą opracował wspomniany wyżej Séverin Icard. Sięgnął on po tzw. niewidzialny tusz. Ten rodzaj materiału produkuje się z różnych produktów – od octu przez sok z limonki aż po urynę. Trik polega na tym, że napis wykonany za pomocą takiego „tuszu” nie jest widoczny aż do momentu, kiedy nie potraktuje się papieru odpowiednim preparatem. Dochodzi wówczas do reakcji chemicznej i voila! Napis magicznie się pojawia!


Icard opracował preparat, który reagował z dwutlenkiem siarki – gazem, który wydostaje się ze zwłok podczas rozkładu. Podtykał on karteczkę pod nos denata. Jeśli ten był martwy, to na papierze materializował się napis „Naprawdę jestem martwy!”. W innym przypadku karteczka pozostawała czysta. No, chyba że badany człowiek miał chore zęby – z jakiegoś powodu u osób z zaawansowaną próchnicą szansa pojawienia się wspomnianego napisu znacznie wzrastała. Z tego też powodu uznano tę metodę za niezbyt skuteczną.

Lewatywa z dymu tytoniowego

Od momentu kiedy tytoń został przywieziony do Europy z Nowego Świata, wszyscy na jego punkcie oszaleli. Zanim jednak stał się on popularną używką, po jego rzekome właściwości zdrowotne sięgnęli lekarze. Według medycyny ludowej niektórych plemion Ameryki Północnej lewatywa z dymu tytoniowego miała być pomocna w leczeniu wielu schorzeń. Wpuszczanie do tyłka takich oparów stało się modne, a wkrótce angielski lekarz Richard Meard doszedł do wniosku, że taka praktyka może być stosowana przy reanimacji topielców.


Pierwszą udokumentowaną historią przywrócenia człowieka do życia za pomocą tego sposobu był przypadek kobiety, która utopiwszy się, została potraktowana fajką wepchniętą jej w zad przez męża. Mężczyzna miał dmuchnąć w główkę fajki, co sprawiło, że dym dostał się do jej kupra i małżonka cudownie ozdrowiała. Do dziś nie wiadomo, czy więcej osób po takim zabiegu wróciło do życia, czy może więcej zmarło. I nie – nie mówimy tu o samym „pacjencie”, ale raczej o lekarzach praktykujących tę metodę. Zdarzały się bowiem przypadki, że w wyniku przypadkowego zachłyśnięcia się gazami z ciała pacjenta, doktorek zakażał się cholerą.

Czekanie z pochówkiem, aż ciało zacznie gnić

Chyba najbardziej miarodajnym sposobem upewnienia się, że trup jest trupem i nie zaskoczy wszystkich swoim zmartwychwstaniem, zawsze było poczekanie kilku dni, aż ciało zacznie się rozkładać. Z takiego założenia wyszli Niemcy, którzy w przedostatniej dekadzie XIX wieku zaczęli budować specjalne kostnice, gdzie układano denatów na cynkowych blachach wysmarowanych środkami antyseptycznymi i wyłożonymi aromatycznymi kwiatami, które to miały przysłonić smród rozkładających się zwłok. Dodatkowo nierzadko do kończyn zmarłych przyczepiano dzwoneczki, aby w razie przebudzenia mogli oni wezwać któregoś z pracowników kostnicy. Niestety natura rozkładu ludzkiego ciała jest taka, że denaci lubią się czasem poruszyć (słyszeliście o odruchu Łazarza?), więc wiele z takich alarmów okazywało się fałszywych.


Kiedy nieboszczyk śmierdział już niemiłosiernie, a na jego skórze pojawiły się niepodważalne znamiona gnicia, można mu było przygotować pogrzeb bez strachu o to, że nieszczęśnik obudzi się w trumnie.
1

Oglądany: 40417x | Komentarzy: 27 | Okejek: 153 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

20.04

19.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało