Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Młody ratownik medyczny w karetce XI

40 413  
456   53  
Miesiąc to chyba dobry czas na spisanie kolejnych kart w historii moich pacjentów. Przy moim haśle do Systemu Wsparcia Dowodzenia (system, na którym "lata" PRM) pojawiła się liczba 21. Czyli zaczynam swój 21. miesiąc pracy.


W maju miałem urodziny, jak również wypracowałem ponad 5000 godzin w systemie (SOR i ZRM). Co oznacza, że już legalnie i w 100% mogę być kierownikiem zespołu ratownictwa medycznego. Czyli oficjalnie siedzieć z prawej strony. Odpracowałem 5000 godzin, które są - moim zdaniem - wielką głupotą systemu, ale może o tym kiedy indziej, bo temat jest dość rozległy.

Maj chyba wyczuł, że jestem kierownikiem, bo od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Takiego miesiąca ratownictwa to jeszcze nie miałem. Zawały, wypadki, zatrzymania krążenia, dzieci i przeogromna liczba wyjazdów internistycznych. Na te ostatnie w 90% powinien przyjechać lekarz rodzinny, ale to co oni w większości robią w czasie pandemii to smutny żart. Szczególnie w moim mieście, a już szczególnie jedna przychodnia, która nalega, aby pacjenci dzwonili po ZRM i jechali na SOR, bo oni nie przyjadą z powodu pandemii. My jeździmy do tych opuszczonych ludzi, którzy już nie wiedzą, co mają zrobić, bo z każdej strony odbijają się od ściany, a ich choroba po prostu wymyka się spod kontroli. Lekarz nie bada i nie zmienia leków. Od kilku pacjentów usłyszałem, że mieli kaszleć do słuchawki. Tak to lekarz "osłuchiwał" pacjenta. No cyrk na kółkach. Tylko chyba nikomu nie jest do śmiechu, bo ci ludzie realnie potrzebują pomocy, ale nie doraźnej z naszej strony, tylko stałej kontroli lekarza, który wcześniej ich jako tako prowadził. To także temat bardzo rozległy. Nie uogólniam, po prostu mówię, jakie są wrażenia z mojego miasta. Wielokrotnie dzwoniłem do lekarzy od pacjentów i starałem się im coś wytłumaczyć. Niestety, zazwyczaj odbijam się od ściany, bo on ma następny telefon.

Przejdźmy do akcji właściwej. Może zaczniemy od "wypadku" na ulicy Pokątnej. Będzie to idealne odniesienie do ostatniej opowieści. Jak łatwo można się przejechać na swoich przypuszczeniach.

Kolizja na Pokątnej

W moim mieście został zamknięty główny ciąg komunikacji przez remont mostu kolejowego. Spowodowało to, że na Pokątnej są przeogromne korki cały dzień. Około godziny 13:00 dostajemy wezwanie:
K2, na sygnale, kolizja 3 pojazdów, 1 poszkodowany. Dziecko - lat 3 - w szoku.

Patrzę na powiadomione służby - jest tylko policja, nie ma straży. Więc pewnie typowy korkowy dupniak, czyli jeden się zapatrzył, wjechał drugiemu w kufer i dalej już poszło. Przelatujemy całą ulicę Pokątną na sygnale. Nie widzimy żadnego pojazdu ani ludzi stojących obok, co by sugerowało wypadek. Jak na korek, ruch idzie płynnie. Po chwili dojeżdża do nas patrol. Stajemy stricte pod adresem, który został wskazany przez wzywającego i patrzymy dalej. Nikogo nie ma, nikt nas nie szuka. Dzwonię do dyspozytora i mówię, że nic nie widzimy, czy może zadzwonić do wzywającego. "Jasne, już dzwonię".
Stoimy, czekamy. Nagle jakieś 500 m dalej widzimy chłopa, który nam macha ręką. Myślę sobie: świetnie, w porę. Podjeżdżamy, zakładam ŚOI (maska z filtrami i okulary) i idę do samochodów, które nie wyglądają na uszkodzone i stoją na parkingu jakiegoś sklepu. Podchodzę do pierwszego - nie ma nikogo w środku. Podchodzę do drugiego - kierowca mówi, że to nie do niego.

Gdy stoję przy drugim, słyszę chamskie:
TUTAJ, NIE WIDZISZ?!?!? Nie dość, że pojechaliście w pizdu, to jeszcze ślepy się trafił.

Patrzę na jegomościa, który to do mnie mówi. Przepraszam za uogólnienie, ale typowy kierowca passata 1.9 TDI (takie to było auto): jegomość koło pięćdziesiątki, okularki czarne, jeansy, biała koszuleczka z napisem "Dżiordzio Armani". Patrzę na jego zdezelowanego passata, który ma wgnieciony hak i tyle z uszkodzeń. Podchodzę do auta, w którym siedzi córka jegomościa i jego wnuczka. Zachowuje się normalnie. Była zapięta w pasy i siedziała w foteliku. "Dupniak" nastąpił w korku, przy prędkości około 5 km/h, a dziecko się po prostu przestraszyło. Informuję matkę, na co musi uważać w zachowaniu dziecka, bo ja nie widzę żadnych obrażeń ani zmiany świadomości, aby dziecko zabrać do szpitala. Po prostu się przestraszyła. Mama mówi, że ona nie chciała pogotowia, ale tata nalegał, bo jest to wypadek i od tego jesteśmy. Nie wchodzę w polemikę z jegomościem. Wypisuję kartę i żegnam się z miejscem strasznego wypadku. Mama nas przeprasza, a ojciec w tym samym czasie wchodzi w polemikę z policjantami.

Zasypany

Jako że mamy stację wyczekiwania obok Straży Pożarnej, to bardzo często słyszymy, że coś się dzieje jeszcze przed naszym wezwaniem. Jakoś koło 11:00 ogarniam sobie na spokojnie karetkę, czyli układam wszystko od nowa, słucham muzyki oraz korzystam ze słońca.
Nagle słyszę, że wyjeżdża jeden pojazd straży pożarnej, po 2 minutach kolejny, a gdzieś po 5 minutach jedzie drabina. Myślę sobie: oho, chyba coś się pali. Nagle przez głośniki słyszę "XX182, pilny wyjazd". Więc wbiegam na górę po tablet i czytam:
K1, na sygnale, 35 lat, przysypany w rowie. Budowa nowej drogi.

Minęło ponad 7 minut, od kiedy została wezwana straż. Takie ładne uroki systemu. Jedziemy na miejsce zdarzenia. Okazuje się, że pacjent został zasypany od linii sutków w dół. Był w rowie, w którym kładziono kable z 3 m głębokości i osunęła się na niego ściana piasku i gliny (oczywiście nie było to w żaden sposób zabezpieczone). Na początku budowlańcy chcieli go sami wyciągnąć, bo był przysypany cały. Gdy wykopali jego głowę, doszli do wniosku, że nie dadzą dalej rady.

W momencie kiedy przyjechaliśmy na miejsce, strażacy już założyli pacjentowi kamizelkę Kendricka (w dużym uproszczeniu: mała deska ortopedyczna, którą zakłada się głównie do wypadków komunikacyjnych w celu ewakuacji pacjenta z pojazdu, kiedy nie można włożyć całej deski, a chcemy zabezpieczyć kręgosłup).

Pacjent już był "obwiązany" liną do wyciągnięcia. Z drabiny chłopaki zrobili dodatkowy punkt zaczepienia tak, że mogli go wyciągnąć do góry, stając trochę dalej i ciągnąc linę.
Wysiadłem z karetki i podbiegłem ocenić pacjenta. No do środka raczej nie wejdę. Chłopaki wykopują pacjenta ręcznie. Proszę strażaka o ocenę pacjenta (jest obok niego). Pacjent jest przytomny, zorientowany auto i allopsychicznie. RR (ilość oddechów, respiratory rate) = 24, HR (czynność serca, heart rate) = 102/min. Pacjent jest blady, ale jeszcze niespocony (co by mogło sugerować wstrząs). Oceniam na visus pacjenta i wiem, że będzie potrzebował szybkiego transportu do Szpitala Wojewódzkiego. Dzwonię do dyspozytora i pytam, czy jest dostępny HEMS. Wiem, że godzinę temu byli również u nas w mieście z powodu upadku z wysokości. Zadzwoni i da mi znać. Oddzwania po 5 minutach. Mówi, że kończą w szpitalu przekazanie pacjenta i przylecą do nas.

W tym momencie chłopaki ze straży wykopują pacjenta. Tutaj warto na chwilę się zatrzymać i pogratulować roboty, którą wykonali strażacy. To, jaką oni tam zrobili konstrukcję, aby zabezpieczyć ten dół... No szacun, panowie! Z wszystkiego, co było na budowie: bloczków, palet, które cięli, jakichś rur. No cuda!

Oni wykopywali pacjenta, mój kierowca stał i "pilnował pacjenta'', a ja w tym momencie nie tracąc czasu zacząłem szykować leki, które mogły się przydać.
Przyszykowałem cały sprzęt, czyli włączyłem monitor, powyciągałem kable, przyszykowałem intubację i alternatywy do dróg oddechowych, ponabierałem leki i podpisałem strzykawki z lekami przeciwbólowymi, lekami do sedacji pacjenta (usypiania). Przygotowałem również płyny - gdybyśmy mieli jakiś masywny krwotok, który jest do zatamowania. Przygotowałem deskę, na którą położymy pacjenta, termoizolację - wszystko, co byłem w stanie. Wszystko było gotowe, by działać.

W momencie gdy skończyłem, chłopaki byli na wysokości miednicy. Doszedłem do wniosku, że muszę tam wejść. Pacjent uskarżał się ciągle na ból. Był coraz bardziej blady i coraz bardziej spocony. Niestety, miejsce zdarzenia nie było bezpieczne, czyli jako ratownik medyczny nie powinienem tam wchodzić.
Mówię o tym swojemu kierowcy:
- Stary, ja muszę tam wejść założyć wkłucie i podać mu coś przeciwbólowego.
- Ale wiesz, że nie powinieneś, to jest niebezpieczne.
- Wiem, ale ja nie wytrzymam, jak tam nie wejdę.

Informuję chłopaków ze straży, że muszę tam wejść i podać pacjentowi coś na ból. Chłopaki bez namysłu odpowiadają: „OK, już wychodzimy”.

Zdejmuję panel, aby tam wejść, bo miejsca mało. Szykuję sobie dwa wenflony z rzeczami do założenia. I wchodzę do środka. Serce bije mi chyba z szybkością 200/minutę. Rozmawiam z pacjentem, mówię mu, co muszę zrobić. W dziwnej pozycji muszę założyć wkłucie, gdy pacjent ma rękę do góry i jest we wstrząsie (jego naczynia obwodowo się obkurczają, by ograniczyć przepływ krwi do najważniejszych narządów). Zakładam stazę i zauważam dwie żyłki, które idą na dłoni. Nie mam dostępu do drugiej ręki, więc mam tylko te dwie żyły. Wkłuwam się w jedną. Czuję, jak wchodzę igłą w światło naczynia, a w zbiorniczku pojawia się krew, co potwierdza, że jestem tam, gdzie być powinienem. Wyciągam igłę i dalej wchodzę wenflonem. Niestety, nie chce kompletnie iść dalej. Żyła musi się zaginać, a wenflon nie chce tego pokonać. Myślę: kur**, wyciągam, próbuję drugą.

Ponownie wchodzę do naczynia, ale zauważam, że zaczyna się "rozlewać" krew pod skórą pacjenta, co sugeruje, że żyła pękła podczas przebijania ją wenflonem. Lipa, nie udało się. Jestem zawiedziony, ale to nie pora, aby łechtać moje ego. Pacjenta trzeba wyciągnąć. Rezygnuję z dalszych prób zakładania wenflonu w rowie. Wychodzę. Kilka minut później przylatuje HEMS. Witam załogę i przekazuję, co się dzieje z pacjentem.

Razem z lekarzem HEMS-u podejrzewamy uraz zmiażdżeniowy kończyn dolnych. Sugeruję założenie opasek uciskowych na uda pacjenta. Lekarz Hemsu mówi, że to dobry pomysł. Wyciągam swojego CAT-a, a od HEMS-u dostaję drugiego (opaska uciskowa). Pytam strażaka, czy założy dwie opaski. On mówi, że raczej tak, ale widzę, że chce je założyć na kończyny górne. Mówię: EJ, NIE! Na nogi. On odpowiada, że nie do końca wie jak. Wiem, że muszę tam wejść ponownie, zakładam dwie opaski na kończyny dolne. Po kilku następnych minutach pacjent jest wyciągnięty. Przełożony na deskę i tam dalej już z załogą HEMS-u jest przez nas "obrabiany". Leki i sprzęt, który przygotowałem wcześniej ułatwia nam pracę. Czujemy, że tego dnia jesteśmy 4-osobowym zespołem. Każdy wie, co ma robić. Po kilku minutach pacjent jest obrobiony w 100%. Pozostaje przenieść go do śmigłowca. Pomagają nam strażacy. W momencie kiedy HEMS odlatuje, my siadamy na chwilę na ziemi, bierzemy łyka wody i dziękujemy sobie za współpracę. Pozostaje jeszcze posprzątać.

To było jakieś 2 tygodnie temu, do tej pory pacjent jest wprowadzony w "śpiączkę farmakologiczną" i jest wentylowany respiratorem, w ostatnich dniach była próba odłączenia go od respiratora, ale nie dawał sobie rady.

To była świetna robota. Wyglądałem, jakbym wrócił z pustyni.

Kolejna "kolizja" na Pokątnej

Przychodzi godzina 19:00, czyli w większości stacji w Polsce upragniona godzina zmiany ratowników. Nie dla mnie, bo zostaję na noc, ale mój kierowca schodzi z dyżuru i wraca do domu. Ja o 19:00 idę do karetki z przyzwyczajenia, żeby trochę ją ogarnąć. Ale nie jest mi to dane, na schodach dostajemy wezwanie, a przez głośniki słyszymy "XX182, pilny wyjazd do wypadku". Idę na górę i widzę:
K1, na sygnale, ulica Pokątna, wypadek dwóch pojazdów, 3 poszkodowanych.

Pierwsza myśl: "Jaki tam wypadek. Boże, znów ta ulica". Chwilę po nas wezwanie dostaje także straż pożarna. Gdy wsiadam do karetki, słyszę, że również wysyłany jest tam zespół specjalistyczny pogotowia ratunkowego.

Dojeżdżając na miejsce zdarzenia, widzę tylko jeden pojazd, który stoi w poprzek drogi. Ma on rozbity lewy bok. Obok stoi kierowca. Drugi pojazd jest ukryty za samochodami gapiów i karetką, która jechała do innego zdarzenia i najechała na ten wypadek. Wysiadam i biegnę do pojazdu - widzę kompletnie rozbity samochód i leżącą obok młodą dziewczynę. Jest tam też jeden z naszych ratowników, który przejeżdżał prywatnie. To on był pierwszy i zadysponował służby oraz zdecydował o wyciągnięciu poszkodowanej z pojazdu. Potwierdzam liczbę poszkodowanych: dwóch kierowców, którzy nie chcą pomocy i jedna dziewczyna - krwawiąca z jamy ustnej.

Badam urazowo pacjentkę. Lat około 21. Pod brodą ma otwarta ranę, która penetruje do jamy ustnej i ciągle krwawi. Jej jama ustna wygląda, jakby ktoś wrzucił tam granat. W dalszym badaniu urazowym wybadałem jeszcze ranę prawej kończyny dolnej. Rany pod brodą nie ma za bardzo jak opatrzyć z zewnątrz. Udało się założyć opatrunek, ale w środku ciągle krwawi. Ni to zabezpieczyć gazą, ni to ją upakować. Pozostaje jedynie ucisk bezpośredni na szczękę, która jest złamana. Tak naprawdę nawet dobrze nie widać, skąd to leci, ponieważ opatrunek z dołu nie przecieka. Przekładamy dziewczynę do karetki. Tam powtarzam badanie, czy na pewno nic nie ominąłem. Wkłucie założyliśmy już na miejscu. Dziewczynę szybko ewakuowaliśmy, ponieważ mocno się rozpadało, a chcieliśmy uniknąć hipotermii.

Poszkodowana płacze i nie jest w stanie mi nic powiedzieć. Ból w skali NRS spokojnie 11/10 (numeryczna skala oceny bólu, gdzie 0 to brak bólu, a 10 to największy ból w życiu). W karetce podajemy pierwsze środki przeciwbólowe. Dziewczyna zaczyna z nami rozmawiać, ale ciągle powoli - na nowo zalewa jej usta krew, przez co musimy co jakiś czas ją odsysać. Po zbadaniu całej pacjentki dochodzę do wniosku, że deska ortopedyczna nie jest nam potrzebna (plus - dziewczyna zaczyna narzekać na ból kości ogonowej).

Zdejmujemy dziewczynę z noszy i kładziemy ją na boku, aby sama mogła odpluwać krew. Informujemy chirurgię twarzowo-szczękową, że będziemy za około 45 minut. W czasie całej drogi walczę z bólem pacjentki. Jestem bardzo dumny z tego wyjazdu, ponieważ ból z 11 - po podaniu dużej ilości leków - spadł do 0, a dziewczyna była spokojna. Przekazaliśmy pacjentkę w stanie lepszym, niż ją zastaliśmy, a to jest najważniejsza sprawa w naszej pracy. Niestety, podczas sprzątania karetki znalazłem kilka zębów dziewczyny... Na pewno będzie to dla niej bardzo traumatyczne przeżycie.

Jedno zapamiętałem dobrze z tej akcji. Gdy już skończyliśmy obrabiać pacjentkę i ruszyliśmy do szpitala, a ja usiadłem obok niej, aby doglądać jej stanu, jak i zacząć pisać dokumentację medyczną, poprosiła mnie, abym trzymał ją za rękę, więc całą drogę wspierałem ją psychicznie. Nie tylko słownie, ale również poprzez trzymanie za dłoń. Jest to wielki komplement dla mojej pracy i dla mnie, że pacjent czuje się przy mnie na tyle bezpiecznie, że chce dotknąć mojej dłoni i w taki sposób pomóc sobie jeszcze bardziej. Także pacjentkę przekazywałem ustnie, a kartę napisałem dopiero po zdaniu poszkodowanej.
Jak wiadomo: pacjent jest najważniejszy, potem dokumentacja medyczna.

* * * * *
Dziękuję za waszą uwagę, dziękuję za waszą pomoc. Standardowo zapraszam was na swój profil na Instagramie: Mlody Ratownik IG, gdzie jestem o wiele bardziej aktywny niż tutaj. Ponadto po opublikowaniu artykułu pojawi się Q&A. Zapraszam! Znalazło się nas już tam ponad 7000 osób!

<<< W poprzednim odcinku

6

Oglądany: 40413x | Komentarzy: 53 | Okejek: 456 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało