Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

"Władca much" nauczył nas, że dzieci puszczone samopas zmienią się w potwory, ale kiedyś podobna sytuacja zdarzyła się naprawdę...

97 571  
576   64  
Fabuła napisanej w 1954 roku książki Williama Goldinga pt. „Władca Much” do dziś szokuje i dla wielu jest metaforą ludzkiego dążenia do gatunkowej autodestrukcji. Jak faktycznie potoczyłyby się losy dzieciaków, które utknęły z dala od cywilizacji i zostały skazane tylko na siebie? Cóż, w 1965 roku grupa małoletnich rozbitków trafiła na bezludną wyspę...
Samolot wypełniony głównie młodzieżą rozbija się na wybrzeżu bezludnej wyspy. W katastrofie życie traci pilot i cała dorosła załoga. Mimo dość beznadziejnej sytuacji, początkowo szczyle radzą sobie całkiem dobrze. Budują szałasy, zbierają jedzenie, rozpalają ognisko, polują, a nawet tworzą coś na kształt demokracji. Sielanka nie trwa jednak długo – z dzieciaków zaczynają wychodzić zwierzęce instynkty, które ostatecznie prowadzą do kłótni pomiędzy nimi i szybkiej eskalacji konfliktu. A ten wkrótce doprowadzi do wielkiej tragedii... - ta pesymistyczna wymowa powieści Goldinga przedstawia nas jako pozbawione empatii bestie, które wkręcone w machinę nienawiści nie powstrzymają się przed popełnieniem całkiem bezmyślnej zbrodni na bliźnim. O ile dzieło angielskiego noblisty ukazuje bardzo mroczną stronę naszej natury, to już rzeczywistość może wyglądać znacznie bardziej optymistycznie. Na szczęście.



Był rok 1966, kiedy to australijski kapitan Peter Warner kierował się w kierunku Tanzanii, wracał wówczas ze swojej zimowej wyprawy do Polinezji. Po drodze przyszło mu minąć wyspę Ata - miejsce o dość smutnej historii. W połowie XIX wieku peruwiański rząd nakłaniał członków mieszkającego tam plemienia do pomocy w zbieraniu cennego guana z wysp Chincha. W tym celu wysłał na wody Pacyfiku sporo statków, które zabierały na pokład wolontariuszy z różnych mniejszych i większych wysepek.

Szybko jednak okazało się, że bardziej opłacalnym biznesem niż próby zdobycia chętnych do brudnej roboty wyspiarzy będą regularne polowania na niewolników. W 1863 roku na pokład zacumowanego u wybrzeży Aty statku weszło 144 jej mieszkańców, aby dokonać z Peruwiańczykami wymiany dóbr. Do swoich domów już nigdy nie wrócili. Reszta z liczącej sobie 350 osób populacji tej wyspy również szybko została „złowiona” i zmuszona do niewolniczej pracy. Nieliczni, którym udało się uniknąć łapanki, dzięki pomocy króla Tongi, uciekli na wyspę Eua.

Jakże bardzo musiał być zdziwiony kapitan Warner, kiedy mijając Atę zauważył przez swoją lornetkę wypalone połacie trawy porastającej tamtejsze wzgórza. Po chwili jego uwagę zwróciła tajemnicza, naga istota. Po dłuższej obserwacji okazało się, że to nastolatek z włosami do ramion. Młodzieniec rzucił się do wody i podpłynął do łajby jak najszybciej się dało. W międzyczasie jej właściciel zdążył wypatrzyć kolejnych z sześciu „mieszkańców” bezludnej wyspy. Wkrótce Warner mógł też wysłuchać ich historii.



O ile większość rozbitków trafia do takich zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc w wyniku katastrof lotniczych lub morskich tragedii, w tym przypadku powodem, dla którego te dzieciaki spędziły szmat czasu na bezludnym skrawku lądu gdzieś na Pacyfiku, była ich własna głupota. Młodzieńcy byli uczniami katolickiej szkoły z internatem położonej w Nukualofie (stolicy Tonga). Znudzeni zarówno edukacyjną rutyną, jak i żarciem ze szkolnej stołówki, uknuli plan ucieczki na położoną ponad 800 kilometrów dalej wyspę Fidżi. Aby tego dokonać, postanowili „pożyczyć” sobie łódź od pewnego niezbyt lubianego przez nich, gburliwego rybaka – pana Taniela Uhila. I tak też uczynili, wcześniej jednak zaopatrzywszy się w prowiant na drogę. A był nim pakunek złożony z kilku kiści bananów oraz kokosów. Na pokład zabrali małą kuchenkę gazową. Czy któryś z podróżników pomyślał o kompasie i mapie? Nie, no bo w końcu po co to komu?

Nikt nie zwrócił uwagi na niewielką łódkę opuszczającą przystań. Żądni wrażeń podróżnicy wyruszyli w poszukiwanie upragnionej przygody. Po kilku godzinach wojaży chłopcy zrobili się zmęczeni i poszli spać, nie pomyślawszy nawet o postawieniu warty. Obudził ich sztorm. Absolutnie nie wiedząc nic o żegludze, młodzieńcy podnieśli żagiel, który to w mig został rozerwany przez wichurę. Wkrótce awarii uległ też ster. Nikt na szczęście nie zginął, ale przez kolejnych osiem dni żałujący swej szalonej decyzji uczniowie dryfowali po oceanie bez żarcia i wody, łapiąc kropelki deszczu do łupin po kokosach i desperacko usiłując złowić jakąś rybę… Po ponad tygodniu takiej „tułaczki” zdarzył się cud – na horyzoncie zamajaczył ląd.
Nie, nie była to tropikalna, porośnięta owocowymi drzewami wyspa. Bardziej przypominała kawał skały sterczący z wody. Zawsze to jednak lepiej niż łajba, która lada moment mogła się rozpaść na kawałki. Szybko jednak okazało się, że sytuacja wcale nie jest tak zła, jak by na to wskazywało pierwsze wrażenie, i przy odrobinie chęci oraz woli współpracy ze sobą można było stworzyć tam warunki do życia.



Losy chłopców potoczyły się zupełnie inaczej niż bohaterów z powieści Goldinga. Sześciu nastolatków podzieliło się na trzy dwuosobowe drużyny. Każda z nich wyznaczyła sobie jakieś obowiązki. W ten sposób udało im się stworzyć niewielki ogród warzywny, skonstruować zbiorniki na deszczówkę poprzez wydrążenie starych pni, zbudować boisko do badmintona, a nawet niewielką „siłownię”. Jeden z młodzianów zmajstrował nawet gitarę, wykorzystując do tego celu kawałek drewna, połówkę kokosa i stalowe linki wyciągnięte z wraku łodzi, którą dotarli na wyspę.


Fotografia "władców much" zrobiona parę lat po opisanych tu wydarzeniach.

Problemem było zdobycie wody, bo deszcze jak na złość omijały Atę i w pewnym momencie zdesperowani chłopcy usiłowali zbudować nową łódź, aby uciec przed śmiercią z pragnienia. Niestety łajba rozpadła się krótko po zwodowaniu jej i rozbitkowie musieli pogodzić się ze swoim losem. Na domiar złego jeden z dzieciaków zleciał z klifu i złamał sobie nogę. Reszta młodzianów porządnie usztywniła uszkodzoną kończynę za pomocą sznurków, desek i patyków oraz rozdzieliła pomiędzy siebie obowiązki kontuzjowanego kolegi.
Początkowo przeżycie gwarantowało im mięso złowionych ryb, jajka podkradane ptakom, kokosy oraz schwytane przez chłopców papugi. Wkrótce jednak standard życia uwięzionych nastolatków poprawił się, kiedy to zorganizowali oni ekspedycję na szczyt wygasłego wulkanu – najwyższego punktu na wyspie.

Natrafili tam bowiem na pozostałości po dawnych mieszkańcach wyspy Ata – plantację bananów oraz kolokazji, a także potężną populację kur, które przez sto lat od momentu, gdy ląd ten opuścił ostatni jego mieszkaniec, w najlepsze się rozmnażały.
Dzięki wspólnym wysiłkom i narzuconemu sobie rygorowi, młodzi rozbitkowie nie tylko przeżyli na wyspie 15 miesięcy, ale i udało im się stworzyć całkiem znośne warunki do życia. Kłótnie – owszem zdarzały się, ale szybko były tłamszone w zarodku.



Kiedy 11 listopada 1966 roku szóstka „robinsonów” została uratowana przez kapitana Petera Warnera, żaden z chłopców nie przypuszczał, że czeka ich na koniec jeszcze jedna przygoda, którą zgotował im gburliwy rybak Taniel Uhila – właściciel „pożyczonej” przez uczniów łajby. Dowiedziawszy się, że rabusie wrócili do swoich domów, czym prędzej zaczął domagać się prawnych konsekwencji ich karygodnego czynu. W efekcie cała szóstka trafiła do aresztu. Po raz kolejny z ratunkiem dla chłopców ruszył kapitan Warner. Musicie wiedzieć, że człowiek ten „miał plecy”. Jego ojciec Arthur był bowiem jedną z najbardziej wpływowych osób w Australii. Prowadził on potężny biznes związany z produkcją sprzętu elektronicznego. Peter na co dzień pracował w firmie swojego taty, a wolne chwile spędzał na żegludze. Wykorzystawszy więc znajomości swojego rodziciela, Warner zainteresował przypadkiem prawdziwych „władców much” australijską telewizję Channel 7 i zapewnił im wyłączność na opowiedzenie tej historii. Następnie zapłacił staremu rybakowi równowartość jego utraconej łodzi. W zamian za to Taniel wycofał zarzuty i chłopcy wyszli z aresztu. Parę dni później do stolicy Tonga dotarli australijscy dziennikarze.

To jednak w dalszym ciągu nie koniec tej historii. Ten będzie jeszcze bardziej pozytywny – wręcz wyjęty z ckliwej, hollywoodzkiej produkcji familijnej. Po powrocie do domów chłopcy stali się narodową sensacją, jednak prawdziwym bohaterem został kapitan Peter, którego uznano za bohatera.
Wieści o człowieku, który uratował uczniów z bezludnej wyspy, szybko dotarły do Taufa‘ahau Tupou IV – króla Tongo. Ten osobiście spotkał się z Warnerem, aby podziękować mu za jego szlachetny czyn. Przy okazji zapytał, czy może coś dla kapitana zrobić. Ten nie omieszkał skorzystać z okazji. „Tak” - odrzekł. - Chciałbym tu otworzyć biznes i zająć się połowem homarów”.

Mając błogosławieństwo monarchy, Peter zrezygnował z pracy w firmie swojego ojca, zakupił statek rybacki i rozpoczął nowy etap swojego życia. Szybko udało mu się skompletować załogę – do pomocy kapitanowi ochoczo przystąpili bowiem uratowani przez niego chłopcy z Aty! W ten sposób Warner spełnił też ich marzenie – wreszcie mogli wyrwać się ze szponów nudy i zobaczyć kawałek świata poza granicami Tonga.



Źródła: 1, 2, 3
10

Oglądany: 97571x | Komentarzy: 64 | Okejek: 576 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało