Przełom XIX i XX wieku to okres gwałtownego rozwoju technologicznego, wznoszących się ku niebu kominów wielkich fabryk, miast, które błyskawicznie rozrastały się niczym pleśń na bagiecie, przyduszonych brwią monokli oraz figlarnie podkręconych wąsiw będących symbolem krystalicznej męskości. Niestety życie w tej epoce oznaczało też kontakt z pozoru błahymi rzeczami, które z łatwością mogłyby nas zabić!
A zabić Cię mógł już taki produkt pierwszej potrzeby, jakim jest chleb! Aglomeracje w gwałtownie rozwijających się państwach Europy rosły jak szalone, a wraz z nimi - zapotrzebowanie na pieczywo. Piekarze zarabiali więc kupę kasy na swoich produktach, niektórzy zaś zorientowali się, że zastępując niektóre składniki wypieków tańszymi "zamiennikami", mogli
zwielokrotnić swe zyski. Pół biedy, gdy chleb wzbogacany był gipsem, tanią mąką z fasoli czy kredą. Częstą praktyką stało się natomiast dodawanie do ciasta ałunu potasowego - dzięki temu bochenki były cięższe i miały jaśniejszy kolor.
Ten dodatkowy składnik diety śniadaniowej sprawiał, że konsumenci zaczęli skarżyć się na swoje zdrowie. Szczególnie wiele ofiar tego codziennego posiłku było wśród dzieci, które, jak się okazało, wyjątkowo paskudnie reagowały na sól aluminium.
Nie tylko chleb potrafił zrobić krzywdę człowiekowi żyjącemu w XIX-wiecznym mieście. Również po wypiciu szklanki mleka mogły nas spotkać bardzo przykre konsekwencje. I to wcale nie z winy mleczarzy, ale raczej przez pewien niezbyt przemyślany zwyczaj. Otóż wiele osób wierzyło, że dodanie do nieświeżego mleka kwasu borowego sprawi, że
zniknie jego nieprzyjemny zapach i kwaśny posmak. Być może taki zabieg faktycznie pomagał przełknąć nadpsutą ciecz, ale dziwne jest to, że nikt nie połączył obecnego w mleku kwasu borowego z chronicznymi wymiotami, biegunkami i bólami żołądka wśród osób, które takie mleczko wypijali.
Warto też dodać, że czasem wcale nie trzeba było wydzieliny gruczołu mlekowego krowy niczym "wspomagać’, aby zrobić sobie krzywdę. Zanim standardem stało się pasteryzowanie niektórych produktów przeznaczonych do spożycia, często zdarzało się, że mleko zawierało bakterie
Mycobacterium bovis (prątki gruźlicy bydlęcej), które w przypadku zadomowienia się w ciele człowieka doprowadzały do m.in. uszkodzeń narządów wewnętrznych i zwyrodnień kości. Szacuje się, że w tzw. epoce wiktoriańskiej pół miliona dzieci zmarło w wyniku złapania tej właśnie bakterii.
Wspaniałym udogodnieniem w wielu dużych miastach XIX-wiecznej Europy było unowocześnianie sieci kanalizacyjnych, dzięki czemu każdy co bogatszy człowiek mógł zasiąść na porcelanowym tronie w ciepłym zaciszu własnego domu. Zdarzało się jednak czasem, że pobyt w toalecie mógł skończyć się ciężkimi poparzeniami. A to dlatego, że ścieki niekiedy się zapychały i nagromadzony w nich
łatwopalny siarkowodór i metan dostawały się do domu podczas spuszczania wody. W połączeniu z ogniem świecy czy lampy naftowej dochodziło wówczas do efektownych eksplozji.
Wprawdzie w drugiej połowie XIX wieku elektryczność była wynalazkiem, o którym wszyscy już słyszeli, to w dalszym ciągu dostęp do tej zdobyczy technologicznej był zazwyczaj dla szarego obywatela niemożliwy. W dalszym więc ciągu za źródło oświetlenia służyły świece i lampy. Szalenie modna w tamtym okresie bawełna, z której produkowano m.in. przepastne krynoliny, bardzo polubiła się z ogniem. Niejedna wystrojona dama spłonęła żywcem po tym, jak jej szeroka, wzmocniona halkami ze sztywnymi obręczami
kieca spotkała się ze świeczką. Równie szybko stawali w płomieniach posiadacze nocnych koszul.
Wynalezienie mikroskopu i prace naukowe na temat niebezpiecznych zarazków oraz związane z tymi odkryciami artykuły w gazetach sprawiły, że wielu mieszczuchów zaczęło szczególnie dużą wagę przykładać do utrzymywania przesadnej czystości w swoich domach. W odpowiedzi na zapotrzebowanie, sklepowe półki zaczęły uginać się od wszelkiego typu specyfików do szorowania podłóg i odkażania miejsc, w których chorobotwórcze mikroby mogłyby się zalęgnąć.
Po tym, jak w 1867 roku znany brytyjski chirurg Joseph Lister odkrył, że fenol ma właściwości bakteriobójcze, na rynku pojawiło się sporo preparatów o wysokim stężeniu tego związku chemicznego. Problem w tym, że
fenol jest bardzo toksyczny - w odpowiedniej ilości niszczy błonę śluzową, doprowadza do obrzęku krtani, a nawet do martwicy układu oddechowego. Zanim więc związek ten stał się dla Niemców jednym z ulubionych preparatów do zabijania ludzi w obozach śmierci, wiele osób nieświadomie zrobiło sobie nim krzywdę podczas rutynowego sprzątania chałupy.
Na początku XX wieku pojawił się nowy "zawodnik" w przemyśle. Rad - promieniotwórczy pierwiastek odkryty przez naszą słynną rodaczkę i jej nieco mniej słynnego męża. Szybko znalazło się dla tego wynalazku miejsce w wielu branżach. Preparatami z radem zraszano na przykład tytoń, stał się także składnikiem preparatów do makijażu, past do zębów, kremów. Ba! Na rynku pojawiły się nawet
wzbogacone radem prezerwatywy! Zabijał on bowiem plemniki, co zapewniało dodatkową ochronę przed ciążą.
Te akurat RADosne gumki pochodzą prawdopodobnie z lat 40. ubiegłego wieku
O tym, że kontakt z radem jest szkodliwy, zaczęto mówić, kiedy odkryto, że wiele amerykańskich pracownic fabryk, w których m.in. malowano wskazówki zegarków farbą z tym związkiem, zaczęło poważnie chorować. Kobiety te były zapewniane, że preparaty, które stosowano, były absolutnie nieszkodliwe i że śmiało mogły zwilżać pędzelki własną śliną. Ponadto niektóre z "radium girls" malowały sobie fluorescencyjną farbą paznokcie, a nawet zęby! Ceną za to były później nowotwory, fala anemii, zwyrodnienia kości czy martwice szczęk pań, które brały do ust tę szalenie niebezpieczną substancję.
Do końca XVIII wieku zielona farba była towarem dość drogim i trudnym do uzyskania. Trzeba było w odpowiednich proporcjach zmieszać barwnik niebieski z żółtym, co nie zawsze kończyło się uzyskaniem wymarzonego efektu. W 1780 roku niemiecko-szwedzki chemik Carl Wilhelm Scheele stworzył nowy zielony pigment przez połączenie ze sobą potasu i arszeniku w roztworze witriolu miedziowego.
Paryska zieleń stała się wielką sensacją w bogatych domach - farbą o tej barwie malowano ściany, sufity, meble, a nawet świece, ubrania i dziecięce zabawki.
W sukni o tym kolorze paradowała nawet królowa Wiktoria, a kwiaciarze zbijali fortunę, sprzedając sztuczne rośliny umaczane w paryskiej zieleni.
Wkrótce ludzie nauki zaczęli zwracać uwagę, że fala wymiotów, biegunek i nowotworów wywołana jest przez zatrucie tą szalenie popularną farbą, a redaktorzy wydawanego od 1840 roku czasopisma medycznego "British Medical Journal" tak opisywali typową modną damę z tamtej epoki:
"Nosi ona na swych sukniach wystarczająco dużo trucizny, aby zabić wszystkich swoich adoratorów, których spotka w połowie tuzina sal balowych!".
Kim by była modna dama bez swego futra i męża odzianego w równie modną futrzaną czapkę? Problem w tym, że niektóre tego typu części garderoby wcale nie były zbyt miłe w dotyku. Sztywna, drapiąca sierść sprawiała, że noszenie takiego odzienia musiało być prawdziwą męką. Rozwiązaniem okazały się specjalne preparaty zawierające sporą ilość rtęci. Nałożenie ich na futro sprawiało, że to stawało się mięciutkie, puszyste, a dodatkowo doprowadzało do
śmiertelnej niewydolności płuc i uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego. W tym samym czasie modne wśród pań stało się posiadanie lica bladego niczym pośladek anemika. Okazuje się, że efekt przesadnie bladej cery uzyskać było można stosując kremy… z
domieszką ołowiu. I faktycznie - kobiety uzyskiwały swój wymarzony efekt, a przy okazji często też łysiały, dostawały krwawych biegunek i niszczyły sobie nerki, nie mając bladego (hłe, hłe) pojęcia, co je właśnie zabija.