Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Pustynne szerszenie napędzane na prąd ze słońca to najdziwniejsza rzecz, jaka nas tego dnia spotkała

23 821  
148   6  
Dzisiaj poznamy smak prawdziwego offroadu i zaprzyjaźnimy się z szerszeniami.




Wstajemy przed świtem - dziś do przejechania mamy naprawdę spory kawał drogi, a pustynia bywa nieprzewidywalna. Do naszego celu musimy dotrzeć jak najszybciej, a nie wiemy jeszcze na jakie przeszkody trafimy. Teren zaczyna robić się nieco ciężki.



Kolejne godziny to offroad, ale nie taki, jaki znamy z większości Europy. Tutaj też chodzi o to, żeby po prostu dobrze się bawić, ale tak naprawdę pokonujemy bezdroża i kaniony po to, żeby dostać się z punktu A do punktu B. Innych dróg nie ma.



Pokonujemy właśnie miejsce, w które nigdy nie wjeżdża się w pojedynkę. Jeśli zniszczymy jeden z samochodów, to zawsze będziemy mogli ewakuować się drugim. Nasz Isuzu Trooper jest naprawdę mocno przygotowany - ma niefabryczne zawieszenie, silnik, dodatkowe zderzaki, wyciągarkę i całą masę przydatnych w terenie dodatków. Naszym zabezpieczeniem od paru dni jest fabryczny Suzuki Jimny.



Mamy więc porównanie pustynnego offroadowego zmodyfikowanego czołgu i dwuosobowego maluszka, który pokonuje większość przeszkód bez żadnych problemów. Po co więc nam taki czołg, skoro można by było śmigać na luzie Jimny? Zalety Troopera to przede wszystkim rozmiar. Wieziemy ze sobą całą masę sprzętu, wody i benzyny - Jimny jadący za nami jest mały i ze względu na małą liczbę towaru, po prostu lekki. Dlatego też radzi sobie bez większych problemów i ogląda się to naprawdę miło.



Jadąc z przodu, torujemy drogę, usypujemy zjazdy i najazdy. Znów do łask wraca bóg pustyni - kamień.



Kiedy droga jest już gotowa dla Troopera - Jimny przelatuje przez każdy ciasny i trudny przejazd jakby wybierał się na spacer po łące, a my jesteśmy coraz bardziej oczarowani tym małym diabłem. I warto tutaj przypomnieć, że mały leci na fabrycznych miejskich oponach.



Jedyne miejsce, w którym mały nieco traci, są szerokie partie luźnego podłoża, które my jesteśmy w stanie przelecieć z prędkością 80-100 km/h. W takich miejscach odskakujemy nie dalej niż na odległość podręcznej łączności radiowej. Wtedy zwalniamy i szukamy dogodnych miejsc na krótki odpoczynek.



Jeszcze rano udaje nam się znaleźć miejsce na kawę w zacienionym miejscu wąwozu. Pojawia się tylko jeden problem. Szerszenie. Wszyscy doskonale wiemy, że szerszenie to największe latające złodupce. Osy na sterydach, kompletne świry, jadowite dziki przestworzy.



Nie ukrywam, że akurat szerszenie są zwierzętami, które napawają mnie największym, nielogicznym i nieopisanym lękiem. Boję się skurkowańców bardziej niż ognia, bo ogień można jeszcze jako tako okiełznać, a szerszenie? Cóż, można tylko uciekać. Uciekamy więc, bo wokół naszych samochodów jest ich już kilkadziesiąt.



Odjeżdżamy kilometr, wysiadamy z samochodów, rozglądamy się i... po chwili szerszenie są już na miejscu. Tym razem może nieco mniej, ale wciąż kilkanaście sztuk. Wsiadamy więc w samochody i jedziemy dalej.



Najlepsze jest to, że tym razem szerszenie lecą za naszym samochodem, obok samochodu i przed nim. Po przejechaniu paru kilometrów wiemy już, że z nimi nie wygramy. Zatrzymujemy się więc pod drzewem i rozpalamy małe ognisko, żeby nieco je zadymić i uspokoić.



Ciężko stwierdzić, czy to przynosi jakiś skutek. Rozkładamy się z kuchenką gazową, przygotowujemy kawę i śniadanie. Szerszeni jest coraz więcej i obsiadają wszystko co wyjmujemy z samochodów. Próbują wejść do każdej miski, do każdego talerza, do każdego pojemnika.



Po jakimś czasie zauważamy jednak, że to co najbardziej je przyciąga, to woda. Rozlewamy więc trochę wody na skale kilka metrów od obozowiska i liczymy na to, że będą tam siedzieć. Nic bardziej mylnego. Parędziesiąt sztuk zostaje przy wodzie, a drugie tyle lata wokół nas.



Tak jak mówiłem, szerszeni boję się panicznie - biorę więc turystyczny taborecik i siadam kilka metrów od obozowiska. Tutaj szerszeni jest mniej, ale oczywiście kilka małych gnoi i tak mi towarzyszy. Jedyne o czym w tym miejscu pomyślałem, to że nie mogę przez całe życie być taki pipowaty i lęk przed czymś takim po prostu nie przystoi. Żeby się więc oswoić, wziąłem aparat i postanowiłem porobić im trochę zdjęć.



Zajmę się zdjęciami i nie będę się skupiał na tym, że się tych cholerników boję. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Podszedłem do miejsca, gdzie jest ich najwięcej i szukając dobrego kadru, zacząłem się do nich zbliżać na odległość... W sumie to nie na odległość, bo wszedłem w środek małego roju. Latały wszędzie wokół, siadały na mnie, co początkowo wyzwalało we mnie wszelkie odruchu obronne, ale trzeba być twardym, a nie miękkim, więc po jakimś czasie zacząłem je ignorować.



Piętnastominutowa terapia życiowego lęku jaką sobie tu zaserwowałem okazała się niesamowicie skuteczna. Obejrzałem je z bliska, zobaczyłem jak wyglądają, jak się zachowują, co je najbardziej interesuje itd. Jeśli nie możesz pokonać wroga, to musisz się z nim zaprzyjaźnić, wiadomo.

Zrozumiałem też, że te szerszenie są bardzo spokojne i jeśli nic im się nie robi, to można czuć się bezpiecznie, jednak trzeba uważać. Zauważyłem, że same między sobą czasem walczą. Tutaj stało się coś dziwnego, jeden z szerszeni został zabity przez innego, a następnie pozostałe zaczęły się bić o jego ciało. Zwycięzca wziął trupa i poleciał na drzewo. Co z nim dalej zrobił, nie wiem i nawet nie chcę myśleć...



A teraz największa ciekawostka - szerszeń wschodni, bo właśnie z takim mamy tu do czynienia, to maszyna skonstruowana do życia na pustyni. Jest dwukolorowy i pochłania energię słoneczną swoim ciałem. Kiedy szerszeń "naładuje się" energią słoneczną, na styku różnych kolorów występuje zwiększona różnica potencjałów elektrycznych. Dzisiejsza nauka nie jest w stanie jednoznacznie określić jak to wszystko działa, ale uważa się, że w szerszeniu zachodzi reakcja fotosyntezy. Nie wiemy jednak do czego dokładnie ma to służyć, czy szerszeń jest w stanie pobierać promieniowanie słoneczne i wytwarzać z niego energię, czy może ją magazynować? Przed nauką jest jeszcze wiele pytań.



Związek szerszeni wschodnich ze światłem słonecznym jest o tyle istotny w tej historii, że osy i szerszenie wykazują największą aktywność o poranku, a szerszenie wschodnie są aktywne przez cały dzień z pikiem aktywności w okolicach południa, kiedy nasłonecznienie jest największe. Właśnie dlatego nie jesteśmy się w stanie ich pozbyć aż do późnego wieczora. Oczywiście już dawno się do nich przyzwyczailiśmy i tylko jedna osoba została użądlona, więc sytuacja została opanowana.

Wróćmy jednak do przebojów na trasie - jak się okazało, dwa samochody to zawsze lepiej niż jeden - można na przykład wyciągnąć boczny zderzak, który tak się zbił, że blokował tylne koło.



Drugi zderzak nadawał się już tylko do demontażu.



Nie był to wielki problem. Na małej "zawieszce" straciliśmy może pół godziny (Jimny oczywiście przeskoczył to miejsce jak suchy strumyk). Na mniej lub bardziej wymagającym offroadzie zleciał nam niemal cały dzień i na miejsce dojechaliśmy dwie godziny przed zmierzchem. Po rozbiciu obozu poszliśmy szukać jaskini, do której tłukliśmy się taki kawał drogi.



Nie była szczególnie daleko, ale w górach i na pustyni każde 100 metrów potrafi być wyzwaniem.



Podstawowym pytaniem było to, czy w jaskini mieszka hiena. Jeśli hieny by nie było, to moglibyśmy wejść tam nawet w nocy i potem, bardzo ostrożnie, zejść do obozowiska w świetle latarek. Odpowiedź na pytanie pojawiła się jednak bardzo szybko, jeszcze przed wejściem do jaskini.



Kości wielbłąda same nie wędrują po górach, więc ta pozostawiona przed wejściem i wyraźnie świeża kość musiała zostać tu przywleczona przez hienę. "Fuck this shit I'm out" - dziś do jaskini na pewno nie wejdziemy. Musimy przygotować się na jutro, a dziś pozostaje podziwianie widoków, szukanie śladów zwierząt i typowanie kolejnych ciekawych miejsc.




Przez cały czas latały za nami oczywiście szerszenie.



Nasze obozowisko to ta plamka na środku kadru. Wracamy tam i szykujemy się na jutrzejszy szturm na dom hieny.



Spacery w tej temperaturze naprawdę dają w kość, mimo wszystko decydujemy się jednak na kolejną małą wycieczkę. Po zmierzchu ubieramy się w neutralne barwy, bierzemy latarki, siatkę i ruszamy na zbocze naprzeciw wejścia do jaskini. Leżymy na skałach pod siatką maskującą i czekamy na to, co się wydarzy - o tej godzinie drapieżniki powinny ruszać na żer, a hiena powinna wracać do jaskini.

Dostrzegamy kilka ruchów, raz z jednej, raz z drugiej strony. Widzimy, że w wejściu do jaskini coś się dzieje. Mamy tylko jedną szansę na oświetlenie wejścia i przydybanie hieny. Zaświecamy latarki i widzimy... nietoperze. Zwierzęta, które były po bokach znikają. Świecąc latarkami odkryliśmy nasze karty - drapieżniki już wiedzą, że tu jesteśmy i dopóki sobie stąd nie pójdziemy, to się nie ujawnią.

To nic, wracamy pod namioty, a o tym co dokładnie mieszka w jaskini przekonamy się już rano. Będziemy też szukać śladów ludzi, tym razem nie starożytnych, a zupełnie współczesnych ludzkich hien. Właśnie po to tu przyjechaliśmy.

Do zobaczenia jutro!

8

Oglądany: 23821x | Komentarzy: 6 | Okejek: 148 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

25.04

24.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało