Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Kiedy jedna gwiazda wciąga na planie kilogramy kokainy, a druga umiera przed kamerą, to znak, że film będzie katastrofą

85 928  
306   25  
„Street Fighter” od samego początku skazany był na porażkę. Jedynym chyba sukcesem tej produkcji był fakt, że w wyścigu ekranizacji komputerowych bijatyk kulawy „Uliczny wojownik” trafił do kin przed bardzo docenionym przez fanów „Mortal Kombat”.

W 1994 roku firma Capcom podjęła decyzję – najwyższy czas przenieść bohaterów kultowej bijatyki na ekrany kin. Mimo że dokładnie rok wcześniej krytycy brutalnie pastwili się nad upiornie złą ekranizacją „Super Mario Bros”, twórcy mordobicia „Street Fighter 2” nie bali się wyłożyć na filmowy projekt grubego hajsu. Skoro gra sprzedała się w ilości 15 milionów egzemplarzy – także i kinowe widowisko musiało przecież odnieść sukces! Warunek był jeden – reżyser Steven de Souza miał konsultować z Capcom każdy, najmniejszy element przedsięwzięcia.



Okazuje się, że De Souza miał bardzo ambitny plan. Nie chciał bowiem, aby scenariusz był sztampowaą historią turnieju walki, w stylu „Wejścia Smoka”. On to widział raczej jako film akcji, coś w stylu jednej z odsłon przygód Jamesa Bonda. W tym wypadku głównym antagonistą miał zostać skorumpowany dyktator jakiegoś azjatyckiego państewka, który z pomocą armii mutantów, planuje przejąć kontrolę nad światem. Pomysł przypadł do gustu i producentom i ważniakom z Capcom. Przyznano 35 milionów dolarów na realizację „Ulicznego Wojownika”, a ekipa ruszyła do Tajlandii, gdzie w ciągu 10 tygodni powstać miała jedna z największych kaszanek w historii romansu gier video z przemysłem filmowym.
Capcom upierało się, aby postać Guile’a zagrał Jean Claude Van Damme – gwiazdor, który w tamtym czasie był absolutnie topowym aktorem, a każdy film z jego udziałem zarabiał krocie. Wprawdzie obsadzenie ledwo władającego językiem angielskim Belga w roli archetypowego pułkownika armii amerykańskiej było dość absurdalne, ale cóż z tego…?*


*Chociaż prawdę mówiąc, taki na przykład "Nieśmiertelny" był amerykańskim filmem o szkockim wojowniku, granym przez francuskiego aktora, którego ekranowym mentorem był egipski arystokrata o hiszpańskim nazwisku, grany przez szkockiego aktora.

Van Damme dał się namówić wynagrodzeniem rzędu 8 milionów dolarów. Kiedy tylko aktor trafił na plan, okazało się, że chociaż fizycznej formy odmówić mu nie było można, to facet był absolutnym ćpunem wciągającym 10 gramów kokainy dziennie. Gość wydawał na narkotyki ok. 10 tysięcy dolców tygodniowo! W tej sytuacji studio przysłało na plan odpowiedniego człowieka, który miał dbać o to, aby główna gwiazda filmu unikała koksu jak ognia. Szybko wszyscy przekonali się, że zatrudniony specjalista tylko sytuację pogarsza. Van Damme nie rzucił nałogu i radośnie płynął w odmęty melanżu, notorycznie olewając dni zdjęciowe i „chorując” w swoim hotelowym apartamencie.



Z jednego, szczególnego jednak powodu Capcom bardzo zależało na tym, aby bohaterem tej produkcji był Guile. Otóż producent gier nawiązał wcześniej współpracę z Hasbro – ta zabawkarska firma robiła sobie wielkie nadzieje w odświeżeniu słynnej marki – G.I.Joe. Czołowym produktem miała tu być właśnie figurka Guile'a. De Souza został też zmuszony do drobnej zmiany w scenariuszu – grany przez Van Damme’a zabijaka miał jeździć czołgiem. Pojazd ten bardzo przypominał zabawkę Hasbro, która istniała już długo przed premieraą filmu. Najwyraźniej plastikowe czołgi słabo się sprzedawały, więc firma wyniuchała dobry sposób na spieniężenie kurzących się w magazynach zabawek – czołg razem z figurką Guila stał się kluczowym elementem filmowego merchandisingu.



Wróćmy jednak do obsady „Street Fightera”. W postać złego dyktatora wcielić się musiał ktoś o powalającej charyzmie i iście złowieszczym wyglądzie. Wybór padł na pamiętnego Gomeza Addamsa, czyli znakomitego Raula Julię. Aktor ten przyjął propozycję występu, głównie ze względu na swoje dzieciaki, które były wielkimi fanami gry. Ponadto prawdopodobnie zdawał sobie też sprawę, że udział w tym projekcie będzie ostatnim prezentem, jaki może im dać. Aktor był w zaawansowanym stadium walki z agresywnym rakiem żołądka i kiedy trafił na plan mało kto mógł rozpoznać w wychudzonym cieniu człowieka, słynnego artystę. Julia właśnie przeszedł ciężką operację i praktycznie z marszu przyjechał do Tajlandii. „Boże, co my z nim zrobimy?” - martwił się reżyser - „Przecież nie możemy go w takim stanie postawić przed kamerą!”. Filmowcy, po długiej naradzie, postanowili wszystkie sceny z Raulem przesunąć na ostatnie dni zdjęć, aby aktor miał czas nabrać nieco sił i odzyskać stracone kilogramy.



Sporym problemem byli też szefowie Capcom, którzy upierali się, aby w filmie umieścić wszystkich bohaterów serii „Street Fighter”. A było ich… 19. Tylu bohaterów mogłoby doprowadzić widzów do oczopląsu. Na szczęście jednak De Souza zdołał postawić na swoim i ograniczyć ilość postaci do siedmiu. Za każdym jednak razem, gdy reżyser konsultował z Japończykami jakieś elementy scenariusza, ci zmuszali go do wciśnięcia gdzieś kolejnych bohaterów. W końcu filmowiec spasował i na odwal się umieszczał gdzieś jakiegoś znajomego zabijakę, aby ten powiedział przed kamerą pół zdania i znikał z pola widzenia.
De Souza wprowadził za to do historii zupełnie nowego bohatera. Panowie z Capcom podsunęli mu bowiem aktora, który według nich najlepiej nadawałby się do roli Ryu. Problem w tym, że już inny artysta – Byron Mann – dostał tę fuchę. Ponadto proponowany przez producenta gier Kenya Sawada praktycznie nie mówił po angielsku. Aby udobruchać trochę szefostwo Capcom, reżyser od podstaw stworzył nową postać – kapitana Sawadę.



Trzeba było jeszcze znaleźć jakąś aktorkę do roli Cammy. Tu wybór był spontaniczny. Reżyser lecąc samolotem, wziął do ręki pierwszy lepszy magazyn, zobaczył na jego okładce australijską piosenkarkę – Kylie Minogue i uznał, że spoko – ta laska się nada. Kylie stawiła się na przesłuchaniu i dostała tę fuchę po przeczytaniu kilku linijek tekstu. Ekipa szybko polubiła nową dziewczynę na planie. Szczególnie zadowolony był Van Damme, który wdał się z piosenkarką w płomienny romans.



Producenci filmu zatrudnili trenera - Benny’ego, aby ten popracował nad choreografią walk aktorów. Kiedy jednak przyszło do kręcenia scen pojedynków okazało się, że każdy z artystów walczy dokładnie w ten sam sposób. Benny nie za bardzo zdawał sobie sprawę, że pracuje przy ekranizacji gry komputerowej. W „Street Fightera” nigdy nie grał, a w ogóle to skąd mógłby wszystko to wiedzieć? Żeby tego było mało do Tajlandii nadeszła fala silnych upałów i aktorzy w ekspresowym tempie zaczęli… chudnąć. Oprócz wysokiej temperatury, sprawę przyspieszały problemy żołądkowe związane z jedzeniem przez gwiazdy lokalnych potraw. Ach, no i nie zapominajmy o dość hulaszczym trybie życia niektórych aktorów. Tym bardziej, że pewne produkty i usługi były w tym kraju bardzo tanie. Jedną z takich usług były „masaże”. Mówiąc „masaż” mamy jednak na myśli bardzo konkretne robótki ręczne. Grający Kena Damian Chapa tak bardzo zasmakował w tych, kosztujących 10 dolców "handjobach", że zamawiał sobie profesjonalną masażystkę co godzinę, aby pomogła mu się rozluźnić. Światła na te praktyki rzucił nieco Byron Mann, czyli ekranowy Ryu: „Powiedzmy sobie szczerze – byliśmy nabuzowani hormonami facetami owładnięci filmowym amokiem, gdzieś w Tajlandii. Skalkulujcie to sobie. Byliśmy niczym jaskiniowcy. Niczym Wikingowie. Byliśmy tam, aby dokonywać podbojów!”.



Tak czy inaczej Capcom oczekiwało, żeby bohaterowie filmu wyglądali jak należy – mieli być muskularni, dobrze odżywieni i promieniujący zdrowiem. Kiedy po pobycie w Tajlandii, ekipa przeniosła się na dalsze zdjęcia do Australii, artyści szybko odzyskali stracone kilogramy, zaczęli lepiej jeść i wysypiać się. Ta zmiana jest zauważalna w samym filmie – w jednych scenach ta sama postać prezentuje się elegancko, w następnej wygląda na zabiedzoną…
Wróćmy jednak do Tajlandii. Upały i sraczka nie były jedynym utrapieniem dla ekipy. Jak na złość tamtejszy rząd dostał cynk o szykowanym przez opozycję zamachu stanu. Postawiono więc w pogotowiu całą armię i zablokowano wszystkie główne drogi w państwie. W tej sytuacji, wszyscy filmowcy, aktorzy, rekwizyty i sprzęt musiały być transportowane na motorówkach po sieci kanałów. Nie sposób było uniknąć wlewającej się do łodzi wody. Po dziesięciu dniach takich podróży wszyscy mieli już serdecznie dość Tajlandii. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Jedną ze scen, która pochłonęła sporo kasy z budżetu była ta, w której dochodzi do potężnej eksplozji tajskiej świątyni. Zgodnie ze scenariuszem, wybuch miał rozwalić jedynie fragment budynku. Coś jednak poszło nie tak i postawiona za 240 tysięcy dolarów konstrukcja zrównana została ziemią. Jakimś cudem nikt nie ucierpiał, a sekwencja, mimo że zupełnie nie planowana, wyszła całkiem dobrze, więc zdecydowano się pozostawić ją w filmie.
Pierwotnym planem de Souzy było nakręcenie produkcji oznaczonej jako PG-13. Problem w tym, że wcześniej pracował on przy materiałach dla widzów dorosłych - był scenarzystą m.in. „Commando” i „Die Hard”. Pierwotna wersja „Street Fightera” nie spodobała się jednak MPAA (stowarzyszeniu zajmującemu się m.in. nadawaniem filmom kategorii wiekowych). W tej sytuacji reżyser musiał usunąć z produkcji wszystkie sceny, w których pojawia się krew oraz zbyt dosadna przemoc. Trochę jednak przesadził i wyszedł mu z tego film tak bardzo grzeczny, że z miejsca przyznano mu kategorię G, czyli „bez ograniczenia wiekowego”. Z jakiegoś jednak powodu w oficjalnym, dopuszczonym do obrotu, materiale pozostawiono bardzo okrutne ujęcie egzekucji. Scena ta wygląda wyjątkowo realistycznie ponieważ jest to autentyczne nagranie z II Wojny Światowej. Można je zobaczyć w momencie, kiedy Bison tworzy swojego superwojownika – Blankę. Chcąc złamać mu psychikę i przyzwyczaić do okrucieństwa, dyktator wyświetla mu obrazy wojennych rzezi. I to tam właśnie pojawia się feralne nagranie, które umknęło oczom cenzorów.



Praca nad filmem, pomimo ogromnego chaosu i ciągłych przepychanek z wyjątkowo roszczeniowymi panami z Capcom, została doprowadzona do końca. „Street fighter” trafił na ekrany kin i okazał się niczym innym, jak kawałkiem ciepłego, parującego stolca. Mimo wyjątkowo słabych ocen i krytyki ze strony fanów gry, „Uliczny Wojownik” poradził sobie całkiem nieźle i zarobił prawie 100 milionów dolarów!
Rok po premierze tego koszmarnego dzieła, firma Capcom dokonała ostatecznego samozaorania i wydała na świat grę pt. „Street Fighter: The Movie”, która to produkcja była niczym innym jak nędzną kopią „Mortal Kombat”.



W role digitalizowanych postaci wcielili się aktorzy znani z dużego ekranu. Jedynie Raul Julia zastąpiony został przez dublera. Aktor zmarł krótko po premierze filmu.



Ironią jest tu, że w tej topornej i pozbawionej chociażby łyżeczki miodu, grze wystąpił Van Damme. Ten sam artysta, parę lat wcześniej miał okazję użyczyć swojego ciała podczas realizacji pierwszej części gry… „Mortal Kombat”. Kiedy firmie Midway nie udało się zdobyć praw do wykorzystania wizerunku belgijskiego mięśniaka, stworzono postać naburmuszonego gwiazdora, będącego parodią granego przez Van Damme’a zabijaki z „Krwawego Sportu”!

Czy warto wrócić do seansu "Street Fightera"? Cóż, po osuszeniu butelczyny gorzałki, odpowiednim przymknięciu oka na sączący się z ekranu kicz, fatalne aktorstwo i tandetny, nastawiony na sprzedaż zabawek, scenariusz... tego filmu w dalszym ciągu, bezboleśnie, oglądać się nie da.

7

Oglądany: 85928x | Komentarzy: 25 | Okejek: 306 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało