Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy IV

62 673  
142   38  
Zobacz co tacy potrafią!W dzisiejszym odcinku: o nieznajomości terminologii fachowej i o zgubnych skutkach podszywania się pod eksperta, powraca też znany i lubiany Pan Doktor.
...Się Państwo częstuje... ;)

Na jednej z budów do wbijania w glebę stalowych pali używaliśmy dość archaicznego sprzętu o wdzięcznej nazwie "kafar wolnospadowy". Spłycając nieco zagadnienie bez utraty pointy, można sprawę opisac tak: kafar jest to takie ropożerne zwierzę na gąsienicach, które ma maszt, po którym porusza się tam i z powrotem dwu- i półtonowy ciężar. Spadając uderza on w pal i tym sposobem wbija go do ziemi. I o ten ciężar właśnie poszło.

Jak wiecie lub nie wiecie, ciężar ten nosi tyleż wdzięczną, co jak najbardziej techniczną nazwę "baba". Nasz kafar był już nieźle wysłużony (według słów operatora "..tym sprzętem jeszcze Hitler na Helu pale wbijał…") i, co za tym idzie, nie był już w najlepszym stanie. Troszkę reanimowany, wyposażony w uszczelki z dętek, silnik hydrauliczny dorabiany z rzecznej barki i w miarę nową linę, miał zaraz po tej budowie przejść na zasłużoną emeryturę.

Budowa była szybką, potężną robotą interwencyjną na Odrze po powodzi w 1997 roku. W ciągu 2 miesięcy miałem zbudować 140-metrowy prowizoryczny most stalowy z jednego brzegu na drugi. Byliśmy na świeczniku i odwiedzali nas wszyscy święci - nie jakieś tam leszcze z gminy czy województwa, ale oficjele z samej stolicy. Ba - pewnego razu na budowę zajechała Lancią, w osłonie smutnych panów w ciemnych gangach, jedna powszechnie wówczas znana posłanka. Łazi, pyta, a co to, a co tamto, a kiedy, a za ile, i jak ciężko, i czy wodę do picia mamy, i czy kibel nam regularnie wywożą, i czy przerwa śniadaniowa, i czy … kurde, normalnie o mało mnie nie spytała, jak się miewają hemoroidy żony brygadzisty. No i jakie problemy mamy na budowie. Łaziła wszędzie, a BOR-owiki za nią krok w krok.

Żeby rzucić jej cos na żer, powiedziałem, że wbijanie pali idzie nieco opornie, bo grunt twardy, bo rury grube itd. Kazała się zaprowadzić do kafara.
Kafar akurat miał przerwę w pracy, bo jego operatorzy, Grzegorze o ksywach Paskud i Cienias, próbowali przy akompaniamencie rozlicznych, smakowitych a głośnych dynamizatorów naprawić linę od rzeczonej baby, która właśnie była uprzejma się urwać niemalże u samej góry masztu. Pani posłanka stoi w gumiaczkach i kasku, patrzy w górę, pyta w czym problem itd. Coś jej tam mętnie tłumaczę, stoimy już dłuższą chwilę i nagle słyszę ze szczytu masztu bas Grzesia Cieniasa:

- Paskud! K**wa nie będzie się z nas jakaś stara baba napier*alać! Ty ją k**wa weź z przodu, ja ją k**wa wezmę z tyłu, brecha w ucho, młotem j*bnij centralnie, ja kluczem poprawie… A jak se nie odpuści, to k**wa zajebię ją, francę babilońską!!!

Hm. BOR-owiki wsadzili prawe ręce pod pachy… A ja musiałem - podobnie jak na wstępie szanownemu Bojownictwu - tłumaczyć pani posłance, że to nie o niej mowa…

* * * * *

Kiedyś zahaczył o Czerwone Brygady sezonowy cieśla. Wysoki i łysy, chodził w czarnym skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu "panama", do tego lekko utykał na nogę - więc siłą rzeczy nie mogli go nazwać inaczej niż Herr Flick . Był to typowy opowiadacz nieprawdopodobny - ile to nie wypił, gdzie to nie był, ilu to nie zaliczył, jednym słowem baron Munchhausen to przy nim cielęcy cyc.
Między innymi twierdził, że po wielu latach pędzenia samogonu potrafi dokładnie określić moc każdego alkoholu "na smaka". Zaintrygowało to moich domorosłych chemików spożywczych (mało który z Czerwonych Brygad nie miał w domu krzywej rurki), więc zaczęli mu nosić próbki do oceny. Michał zwany "Tupaj" (Te, młody, tupaj po browara!) miał właśnie na dojrzewaniu spory baniak zacieru, więc jak przeciurkało, przyniósł też.

A było to tak:

Dzień pierwszy. Tupaj nalewa Herr Flickowi z piersiówki, ten wypija, smakuje i wydaje werdykt: trzydzieści osiem, maksimum. Tupaj wk*rwiony sam smakuje i, uroczo i z wdziękiem operując językiem ogólnobudowlanym, zarzuca Herr Flickowi podłe kłamstwo i brak profesjonalizmu. Na arbitraż nie starcza przedmiotu sporu…

Dzień drugi. Tupaj, którego samogon po drugiej secie zwalał z nóg na dwie doby, wyciąga piersiówkę udoskonalonej przez noc politury (druga destylacja czy cóś) i nalewa Herr Flickowi bańkę. Herr Flick smakuje i powiada: lepsze, dużo lepsze. Ale więcej niż pięć dych nie ma za ch*ja dzwona. Tupaj ponowił swoje zawołanie bojowe z wczoraj i pieszczotliwie się wyraził o mamusi Herr Flicka, więc o mało nie doszło do rękoczynów.

Dzień trzeci, szychta. Tupaj wyciąga piersiówkę (mówi, że znowu udoskonalił), polewa bańkę, Herr Flick przechyla, robi: haaaaaa…, strzepuje kieliszek i powiada: Tupaj, rób tak dalej, to za tydzień te sześćdziesiąt osiągniesz. Tupaj zarechotał, a cała reszta Czerwonych wraz z nim. Ponieważ nie kumałem, o co chodzi (myślałem, że ze szczęścia), więc mi wytłumaczyli: trzecia piersiówka zawierała sklepowy spirytus rektyfikowany o mocy 96 procent…

Finałowa aria Tupaja:

- Herr Flick, ty to mosz jęzor choby zola od twoich stalkapów*…

~~~~
*…twój język wrażliwością na smak przypomina podeszwę twoich roboczych trzewików ze stalowymi noskami.

* * * * *

Kiedyś we dwóch z kolesiem Bolkiem (ale formalnie to ja byłem kierownikiem) prowadziliśmy budowę sporego wiaduktu nad koleją kawał drogi od domu. Czegokolwiek tam człowiek nie tknął - pojawiały się problemy, w lwiej części wynikające z idiotycznie i dyletancko wykonanej dokumentacji.
W miejscu, gdzie wypadał wschodni przyczółek, znajdował się nie ujęty w ogóle na dokumentacji stary, pełen szlamu zbiornik przeciwpożarowy. Tam, gdzie grunt miał być twardy, było miłe błotko o konsystencji sraczki, tam, gdzie miało być sucho, wykopy zalewała woda, tam, gdzie mieliśmy zbudować filar na normalnym, tzw. bezpośrednim fundamencie, pojawiła się jak z nieba sześciometrowej grubości warstwa torfu i trzeba było szybko wnioskować do projektanta, żeby zamienił fundament na pale… A rozmowy z projektantem przypominały zimowe wejście na ośmiotysięcznik w wykonaniu suchotycznego ślepca z kamieniem u szyi, bowiem wspomnianego projektowego bąka puścił nie kto inny, jak pewien doktor - ten sam, który parę miesięcy wcześniej tak pochlebnie wyraził się o mojej znajomości betonowozów.
Na negocjacje z Herr Doktorem zawsze posyłałem Bola. Osobiście wolałem nie jechać, bo każde spotkanie z tym napuszonym gamoniem stanowiło dla mnie ryzyko popełnienia czynu niekontrolowanego. Ale Herr Doktor swoje: nie, nie i nie - dokumentacja jest w porządku, to głupi wykonawca nie umie sobie poradzić. O ile w ogóle cokolwiek mówił, bo bywało, że w ogóle nie rozmawiał, jeżeli Bolo przyjechał bez spinki w krawacie.

I dalej "robił fugu".

Sprawa stała już na ostrzu noża, bo termin leciał, a robót wykonywać się nie dało. Po kolejnym remisowym starciu Bola z Herr Doktorem miarka się przebrała. Wziąłem wszystkie opinie geologiczne, wyniki pomiarów geodezyjnych oraz przelane na papier cuchnące bąki Doktora (podbite, a jakże, wspomnianą już imponującą pieczęcią), do tego napisałem dość paskudny w tonie paszkwil i całość osobiście powiozłem do siedziby inwestora, a z uszu leciał mi siwy dym.

Na zwołaną specjalnie w tej sprawie nadzwyczajną Radę Budowy (oprócz oczywiście Herr Doktora z chmarą wyfraczonych, wypomadowanych asystentów wyglądających, mówiących i zachowujących się jak jego młodsze klony), inwestor zaprosił jako konsultantów dwóch profesorów, których nazwiska w mojej branży są jak nie przymierzając Penderecki w muzyce czy Religa w kardiochirurgii.
Dwóch skromnych, siwych starszych panów siadło za stołem, i już na wejściu, kilkoma prostymi zdaniami, osadzili Herr Doktora w cuglach, po czym nie minęło pięć minut, jak miał na szyi chomąto, w ghasejującej mohdzie wędzidło, a obaj staruszkowie radośnie gnali go po majdanie batami.

Dali mu chwilę wytchnienia i poprosili, żebym ja, jako kierownik, przedstawił sytuację kompleksowo. Stanąłem przy ścianie zawieszonej mapami i rysunkami, zacząłem przemowę. A że byłem w dość silnym stresie, a poza tym mam tę wadę, że często słowa nie nadążają mi za myślą - więc moje wystąpienie, choć zawierało same fakty, było nieco chaotyczne. Hm, nieco… Powiedzmy.

Herr Doktor, osadzony chwilowo na miejscu przez swoich dwóch "woźniców", wrzasnął wściekle:

- Jak pan się wysławia? Pan plącze kolejność zdarzeń! To absuhd! Niech pan pozwoli mówić komuś, kto się zna na rzeczy! Ja nic z tego nie hozumiem!

Na to mniejszy staruszek uśmiechnął się i powiedział:

- Panie doktorze! Nikt z obecnych tutaj nic z tego nie rozumie - ale tylko Pan miał odwagę się do tego przyznać…

I to był dla Herr Doktora paradny czaprak z napisem "dureń"…

cdn.


Oglądany: 62673x | Komentarzy: 38 | Okejek: 142 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

25.04

24.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało