Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Stare gry, które zjadały mnóstwo czasu - ty pewnie też cykałeś w większość z nich

69 782  
216   161  
To ranking subiektywno-wspominkowy, ale każdy z nas się w nim odnajdzie.

Dreszczyk emocji związany z dostaniem pierwszego komputera był dla wielu porównywalny chyba tylko z pierwszym zobaczeniem nagiej dziewczyny. Wszyscy, którzy nałogowo grać zaczęli mniej więcej w czasie premiery Windowsa 98 (ależ to dziadostwo się wieszało...) doskonale pamiętają, jak trudno było wówczas budować kolekcję pełnych wersji - oryginalne płyty były diabelnie drogie (ba, często kosztowały niewiele mniej niż dziś, co przy różnicy zarobków... robi różnicę), dlatego zazwyczaj często korzystało się z niezbyt legalnych źródeł.


I nie, nie chodzi tu o ściąganie czegokolwiek z sieci - modemowy transfer w końcówce lat dziewięćdziesiątych pozwalał co najwyżej na kilka empetrójek w miesiącu. Gry zazwyczaj kupowało się u szczęśliwych właścicieli nagrywarek. U mnie w mieście był gość, który za trzy dychy opychał wypalone na Verbatimach nowości (oczywiście pozbawione nawet kserowanej okładki), które wcześniej wyszukiwało się w zmacanych przez tysiące młodych komputerowców katalogach. Rzecz jasna, zainteresowanie było tak duże, że często trzeba było czekać nawet kilka dni na swoją kolej. Zdarzało się też kupować piraty na giełdzie (bywały nawet płytki dedykowane konkretnemu rodzajowi gier, gdzie można było znaleźć kilka instalek, najczęściej dość prostych produkcji - ja męczyłem CD-ka z samochodówkami, gdzie główną atrakcją był „Big Red Racing”), ale na dobrą sprawę nigdy nie było pewne, co tak naprawdę znajdziemy na takim kompakcie.


Dawaj do kafejki, zagramy w „Unreala” po sieci

Głos kolegów w słuchawce domofonu sprawiał, że czekające na odrobienie lekcje nagle stawały się mało istotne. Co najważniejsze - nazwę tej gry zawsze należało wymawiać fonetycznie - wszyscy mówili po prostu „unreala”, jakby ktoś wyjechał z „anrilem”, byłby uznany co najmniej za czubka. To działo się już 20 lat temu - internet traktowany był wówczas jako luksus, a sama możliwość gry z żywym przeciwnikiem dawała znacznie więcej radochy, niż popularne do tej pory nawalanie w automaty.


W poniższym zestawieniu kluczowym jest właśnie rok 1998 - swój pierwszy komputer dostałem na gwiazdkę '97 i błyskawicznie rzuciłem się w niedostępny do tej pory wirtualny wir. Świat gier komputerowych, Reset, Top Secret, Secret Service - pieniądze z kieszonkowego od razu zostawiałem w osiedlowym kiosku, a wiedzę o premierach czerpałem właśnie z czasopism. Ogromną rolę w popularyzacji grania odegrał magazyn CD-Action, dodający od 1998 roku na osobnym nośniku pełne wersje - nawet jeśli te gry były dość kiepskie („FX Fighter Turbo” - co za gniot!), to przecież darowanemu koniowi nikt w zęby nie zaglądał. A moja pierwsza stacjonarka, w porównaniu z bebechami sprzętów większości osiedlowych kumpli, była naprawdę solidna - Pentium 166 MMX, 16 mega RAM-u, dysk twardy 1,5 giga i niezawodna jednomegowa karta graficzna - wszystkie nowości śmigały jak złotko. Nic dziwnego, że proporcje spędzania czasu wolnego niebezpiecznie zmieniły się na korzyść zostawania w domu zamiast biegania za piłką.


Jednocześnie zaznaczam, że wybór najbardziej wkręcających gier z tamtej epoki jest całkowicie subiektywny - nie chciałem tworzyć rankingów w stylu „10 najlepszych gier z lat dziewięćdziesiątych”, ponieważ niemożliwością jest sklejenie jedynej prawidłowej wersji - u mnie zdecydowanie dominują sportówki. Nieuwzględnienie tak kultowych tytułów jak „Baldur's Gate”, „Diablo 2”, „Heroes Of Might And Magic 3”, „Quake” czy nawet serii „Simsów” (oj, można byłoby taką listę rozszerzyć o mnóstwo innych propozycji...) wcale nie wynika z braku docenienia tych produkcji - po prostu nie męczyłem oczu przy nich aż tak długo, jak w przypadku wymienionych poniżej gier.

#1. FIFA 98: Road to World Cup/ World Cup 98



Doskonale pamiętam, gdy zawierająca demówkę FIFY płyta z Gamblera wjechała do mojego CD-ROM-u kręcącego się z kosmicznie zawrotną prędkością 16x. Chwila instalacji - i jest! Po raz pierwszy mój pokój usłyszał sakramentalne „EA Sports - It's in the game”, by już po chwili rozbrzmieć pierwszymi dźwiękami „Song 2” grupy Blur. FIFA 98 - opatrzona podtytułem „Road to World Cup” dawała mnóstwo rozrywki - do tej pory przecież najczęściej sięgało się po wymagające wytrwałości Sensible Soccer, Actua Soccer czy Strikera. FIFA 98 była wiarygodną symulacją z genialną grywalnością i świetną grafiką. No a skoro długie godziny poświęciło się na eliminacje, grzechem byłoby nie skorzystać z dania głównego. World Cup 98, który pozwalał na rozgrywanie meczów z francuskiego mundialu, był naturalną kontynuacją tradycyjnej, sezonowej części FIFY - także o tym, bądź co bądź, okazjonalnym (choć łupało się w niego jeszcze długie miesiące po finałowym zwycięstwie Francji nad Brazylią) dodatku należy mówić w samych superlatywach. Muzycznie było również smacznie - każdy, kto na ekranie odmieniał losy tego turnieju, do dziś z rozrzewnieniem wspomina „Tubthumpera” Chumbawamby (ja całkiem mocno wkręciłem się w ten anarchopunkowy zespół). Jak na skromne możliwości tamtych kompów, w obie produkcje grało się genialnie.



#2. NBA Live 1998


Nawet przy całej ówczesnej sympatii do piłki nożnej, po kilkunastu godzinach młócenia w najbardziej znany symulator futbolu chciało się delikatnej sportowej odskoczni. Taką opcję zapewniały wtedy głównie NHL hokej (pomimo całej spektakularności tej dyscypliny, nigdy jednak nie wkręcił mnie na dłużej) i NBA (koszykówka, zwłaszcza w epoce Michaela Jordana, była znacznie bardziej przystępna w Polsce). Ja, jako zagorzały fan Detroit Pistons, rozgrywałem całe sezony „Tłokami”. Starałem się śrubować rekordy punktowe Granta Hilla, pod koszami dominował wtedy Brian Williams, a trójki Lindsaya Huntera i Joe Dumarsa pozwalały wiele razy wrócić z dalekiej podróży. Niesamowicie wkurzałem się na Tima Hardawaya (który swoją twarzą firmował tę edycję) i Gary'ego Paytona - mecze z Miami Heat i Seattle SuperSonics zazwyczaj mocno dawały w kość. Zawsze marzyłem o zagraniu w najlepszej lidze świata, więc plusem była możliwość tworzenia własnych zawodników - szkoda tylko, że ograniczenie liter przy długim nazwisku sprawiało pewne problemy - używało się wtedy ksywy. Niedogodnością była też nieobecność prawdziwych danych największej gwiazdy Chicago Bulls - MJ w grze występował jako Roster Player, ale to na dobrą sprawę drobnostka. Pamiętam za to koszmarne rozczarowanie, kiedy kupiłem (już za piętnastaka - ceny piratów wtedy już zaczęły pikować) nielegalną wersję NBA Live 1999 - to ta, w której można było zagrać trening - i z przerażeniem zauważyłem, że mój wysłużony Pentium strasznie zamula i chyba czas na mały upgrade. W ten sposób na tapecie znowu znalazła się edycja z „98” w nazwie.

Po dwudziestu latach palmę pierwszeństwa w komputerowej koszykówce bezsprzecznie dzierży seria 2K - Live'y z EA Sports już dawno zostały odstawione w tył przez młodszą konkurentkę. Ale są przecież ludzie, którzy wolą Pro Evolution od FIFY, więc pewnie i w tej kwestii pojawią się głosy weta.


#3. Doom II: Hell on Earth


To pierwsza strzelanka, w którą wkręciłem się tak bardzo. Jeszcze gdy sam nie miałem komputera, spędzałem długie godziny u kumpla zarzynając jego i tak ledwo zipiące 486. To też zarazem najstarsza produkcja w tym zestawieniu - premierę miała 30 września 1994 roku. Wszyscy, którzy za dzieciaka naparzali w „Wolfensteina”, natychmiastowo uzależniali się też od „Dooma”. Ja do dzisiaj pamiętam nawet kombinacje liter wpisywane, by znacznie ułatwić sobie grę - IDDQD (nieśmiertelność, choć po latach dowiedziałem się, że przez całe dotychczasowe życie tkwiłem w błędzie - bo ten kod nie zapewniał pełnej nieśmiertelności [1]) i IDKFA (nieograniczone uzbrojenie) - tak, byłem tym oszustem, co grał na kodach, a potem chwalił się kolejnymi osiągniętymi poziomami. Fabuła gry była prosta jak budowa cepa - czego zresztą spodziewać się po FPS-ie z połowy lat dziewięćdziesiątych - chodziło się bezimiennym Marine, znanym też jako Doomguy (twórca John Romero przyznawał, że ten zabieg służył lepszej identyfikacji gracza z głównym bohaterem) po kolejnych apokaliptycznych planszach i zabijało potwory, które (jak sama nazwa wskazywała) odpowiedzialne były za piekło na ziemi. Klimat grozy był jednak jedyny w swoim rodzaju, szczególnie dla dzieciaka idącego wtedy do I Komunii - największy fun dawała możliwość krwawego zarzynania potworów piłą mechaniczną. Doom II, choć wygląda archaicznie i straszy pikselozą, nawet w 2018 roku może zafascynować - jakiś czas temu ściągnąłem wersję na Windowsa 10 i ponownie przepadłem na długie godziny. Niestety, nigdy nie miałem okazji wypróbować opcji multiplayer - w czasach, gdy ta produkcja była gorącym kąskiem, nikt na osiedlu nie miał internetu, natomiast gdy sieć stała się powszechna, na próżno było szukać osoby ciągle męczącej takiego starocia. I choć tak naprawdę pomiędzy „jedynką” a „dwójką” na dobrą sprawę nie było aż tak dużej różnicy, to najdłużej i najlepiej grało się właśnie w sequel.


#4. Grand Theft Auto


Pierwsza odsłona GTA, która miała miejsce jeszcze w 1997 roku, całkowicie rozwaliła mój małoletni system i była jednym z pierwszych powodów komputerowego uzależnienia. Oczywiście, na początku było to tylko zapoznanie się demem z CD-Action, jednak po kilku miesiącach łupania udało się (przez kolegę) załatwić pełną wersję. Brutalność i wylewająca się z ekranu krew, podobnie jak w „Doomie”, niesamowicie intrygowały gówniarza (jakimś dziwnym trafem ani ja, ani żaden z kumpli spędzających ze mną długie godziny przy monitorze jeszcze nikogo nie zamordowaliśmy), a wykonywanie misji sprawiało, że elementy, nazwijmy to, strategiczne dodawały złożoności i sprawiały, że „GTA” polegało na czymś więcej niż tylko kompletnej destrukcji. W przeciwieństwie do innej rozchwytywanej przez gówniarzy samochodówki nie polegającej na dojeżdżaniu jak najszybciej do mety - „Carmageddonu” - na plansze patrzyliśmy z góry. Cysterny wybuchały spektakularnie, wbijanie się do pociągu stanowiło urozmaicenie w miejskiej przestępczej działalności, rozjeżdżanie policjantów i kradzież radiowozów wyzwalało dreszczyk emocji, a ogromną satysfakcję zawsze sprawiało wbicie się w ekipę siedmiu Krisznowców i pojawiający się wtedy na ekranie napis GOURANGA!. Zresztą, słówka „Busted” i „Wasted” nawet po dwudziestu latach w pierwszej kolejności właśnie kojarzą mi się z grą wyprodukowaną przez Rockstar North. Gdyby młode pokolenie, wychowane już na piątej części GTA, odpaliłoby premierową część tej serii, z pewnością prostota misji, ubogość warstwy dźwiękowej oraz widok 2D nie przykułyby w pierwszym momencie ich uwagi. Ale jeśli daliby jej więcej czasu - wsiąkliby niczym ci, którzy jeszcze w ubiegłym wieku zrywali się ze szkoły, żeby skończyć kolejną misję. Oglądając gameplaye łza kręci się w oku - od razu przypominają się miejsca odwiedzane niegdyś w Liberty City przez grubasa Bubbę.


#5. Ski Jumping Deluxe 2.1


Kompletna posucha piłkarskich sukcesów w końcówce lat dziewięćdziesiątych sprawiła, że Polacy odkryli nową dyscyplinę narodową. Dzięki niepozornemu dekarzowi z Wisły cały kraj zajadał się bułkami z bananem, doklejał sztuczne wąsy i odwoływał się do historycznych zaszłości w kontekście rywalizacji z Martinem Schmittem i Svenem Hannawaldem. Nic więc dziwnego, że ta równie niepozorna co sam Adam Małysz gra zaciągnęła cały kraj przed komputery. Nawet pokolenie naszych rodziców, które wtedy jeszcze patrzyło w większości na komputer wyłącznie jak na źródło rozrywki, dawało się ponieść zabawie. A ile godzin spędziło się na pierwszych lekcjach informatyki, rozgrywając całe turnieje - i to nierzadko pod okiem samego nauczyciela, który też chciał pofrunąć poza rozmiar skoczni. A że dzisiejsze budziki mają większą moc obliczeniową niż zamulone komputery na lekcjach, to najazd na próg trwał diabelnie długo - podczas prób na skoczniach mamucich w Słowenii (K-250), Australii (K-240) czy we Włoszech (K-230) przed wybiciem z progu śmiało można było zjeść kanapkę. Wyniki znacznie poprawiał generator wiatru - z podmuchami pod narty bezproblemowo latało się na rekordowe odległości (trzeba było jednak uważać, żeby nie przegiąć z siłą podmuchów - dało się przywalić z całej siły o rozbieg). O grze rapował też istniejący chwilę, choć na fali Małyszomanii pojawiający się nawet w telewizji, skład Resort K-Ce: „wracam do domu, włączam peceta, Deluxe Ski Jump już na mnie czeka”. DSJ doczekał się kilku, nawet nie najgorszych, kontynuacji, jednak nawet dziś, w dobie bardzo dobrych wyników polskiej kadry skoczków i dominacji Kamila Stocha, nie ma już tego efektu świeżości, co prawie 2 dekady temu (kiedy to w ogóle zleciało?). Popularna „gra w Małysza” świetnie sprawdza się na (niekoniecznie trzeźwych) posiadówkach nierzadko znacznie lepiej niż Play Station - maksymalna interaktywność i reakcje na skoki przeciwników dają mnóstwo radości. Jeśli pamiętacie nazwę Mediamond i nazwisko Jussi Koskela, ponowne zainstalowanie najbardziej znanej części „Deluxe Ski Jumping” nie dość, że przypomni dawne emocje, to jeszcze zapewni trochę zimy w środku lata. Sami skoczkowie udowadniają jednak, że ta prosta jak kilka sklejonych pikseli gra wcale nie jest tak prosta...


#6. Tony Hawk's Pro Skater 2


Produkcja firmowana nazwiskiem największej gwiazdy deskorolki (choć oprócz Tony'ego pojawiły się tam też takie tuzy tego sportu jak Rodney Mullen, Chad Muska czy Bob Burnquist) to zarazem najświeższy tytuł w tym zestawieniu (choć przecież nie tak już świeży) - premierę miał 19 września 2000, czyli prawie na samo zakończenie XX wieku. Zachłyśnięcie się tym rodzajem czterech kółek to jedna z konsekwencji fascynacji amerykańskim stylem życia w latach dziewięćdziesiątych, a już obejrzenie intra sprawiało, że pomimo całkowitego braku umiejętności chciało się spróbować sił na rampie. Ja sam okazałem się jednak beznadziejnym skejtem - pożyczoną od kuzyna tanią deskę rozwaliłem podczas jednego z pierwszych eksperymentów z grindowaniem, jednak nie przeszkodziło to w wykręcaniu niesamowitych trików przed kompem. Klimatyczna muzyka (w dwójce: Bad Religion, Rage Against The Machine, Anthrax & Chuck D i Papa Roach; w pierwszej części natomiast pojawiły się takie grupy jak Dead Kennedys, Primus, Suicidal Tendencies czy Goldfinger) sprawiała, że pełniej można było poczuć alternatywnego ducha kręcenia kickflipów. Oprócz standardowych lokalizacji (hangar, kalifornijska szkoła czy prawdziwy skatepark w Marsylii) można było też pojeździć... nieziemsko, czego najlepszym dowodem była plansza w kosmosie, gdzie część upadków kończyły się spadnięciem w otchłań. Po dorwaniu listy kodów skrzętnie korzystało się z wszelkich drobnych dodatków - każdy musiał sprawdzić wielkie głowy głównych bohaterów, zrobić ollie skejtem zmienionym w grubasa lub dzieciaka, a realizmu dodawała możliwość włączenia krwi (oprócz tego przydawały się typowe udogodnienia świetne dla leniuszków takich jak ja - nie trzeba było godzinami przechodzić gry, żeby móc sprawdzić się na każdej z plansz). W czasach, gdy można było co najwyżej pomarzyć o Play Station, nie przeszkadzał nawet brak pada - wygodnie i intuicyjnie grało się na klawiaturze. Po latach pełna wersja „dwójki” Tony'ego Hawka została dołączona do CD-Action - rzecz jasna, kupiłem ten numer, jednak grę nieszczęśliwie zostawiłem w starym mieszkaniu podczas wyprowadzki.


#7. Liga Polska Manager 98


Obiektywnie trzeba przyznać, ta gra była niesamowitym paździerzem. Kiepska grywalność, zerowa grafika, mechanika gry bardzo mocno niedopracowana - cóż, solidna 2/10. Dziś wystarczy rzut oka na paintowy interfejs i do głowy przychodzi tylko hasło „grafik płakał, jak projektował”. Ale kogo tak naprawdę to obchodziło, skoro mogliśmy czynnie wspierać swoje lokalne drużyny? Gra w „Ligę Polską” przypominała nieco oglądanie Ekstraklasy - wszyscy doskonale wiedzą o niezbyt wysokim poziomie tych rozgrywek, jednak nie przeszkadza to dziesiątkom tysięcy zapaleńców co weekend wydawać pieniądze i przemierzać kilometry, żeby oglądać wyczyny piątego sortu europejskich kopaczy. Ten specyficzny menadżer (co ciekawe, była to już któraś z kolei próba stworzenia swojskiej wersji takiego typu gry), który w momencie premiery kosztował w osiedlowym sklepie z grami, bagatela, 120 złotych, dziś raczej pojawia się tylko we wspomnieniach masochistów, którzy 2 dekady temu podpisywali kontrakty reklamowe (logotypy jak najbardziej autentycznych firm wyglądały równie pokracznie i pikselowo), odpowiadali za strategię drużyny i transfery, budowali miejsca parkingowe, zatrudniali służby porządkowe czy zaciągali kredyty na działanie klubu. Sam mecz był równie spektakularny, co śledzenie wyników na Livescore, tylko z mniejszą ilością szczegółów - trzeba przyznać, że plansza z wynikiem pozwalała ćwiczyć wyobraźnię. Pamiętam też (choć jak przez mgłę) babola, dzięki któremu wygrywało się mecze pucharowe - jeśli pod koniec spotkania utrzymywał się wynik remisowy, zawsze zdobywało się zwycięską bramkę. Pomimo tych wszystkich minusów - panie Mariuszu Trzasko, jeśli kiedykolwiek przeczytasz te słowa, dzięki za wszystkie jedynki spowodowane zarywaniem nocek przy zdobywaniu Europy polskimi klubami!


#8. Jazz Jackrabbit 2


I po raz kolejny to „dwójka” okazuje się tą ulubioną częścią gry - w tym przypadku chodzi o przygody sympatycznego zwierzaka z długimi uszami. Jazz Jackrabbit 2 (ja kupiłem nawet oryginalną wersję w promocji za 5 dyszek - ech, gdzie te czasy ogromnych pudełek zajmujących całą półkę). Genialna w swojej prostocie platformówka uzależniała bardziej niż pasjans - kto mówił, że taki rodzaj gier jest skierowany tylko i wyłącznie dla dzieci? Wydana (a jakże by inaczej...) w 1998 roku druga część przygód dzielnego królika nie mającego problemu z wykonaniem śmigła przy pomocy uszu (nie zboczuszki, nie chodzi takie śmigło...), któremu w zdobywaniu skarbów i pokonywaniu tysięcy przeciwników towarzyszą Lori (typowa blondyna - dziewczyna głównego bohatera) i Spazz (brat długouchego, który wyglądał niczym każdy z nas po tygodniowym melanżu). W głównej mierze właśnie z powodu wizerunku najbardziej lubiłem pokonywać kolejne levele Spazzem, potrafiącym wykonywać podwójne skoki i dzięki temu łatwiej docierającym do wyżej położonych miejsc. Gra zalatywała nieco psychodelą - oj, twórcy grafiki chyba lubili zapalić śmiesznego papieroska. Walka z bossami, którzy nawet na najtrudniejszym poziomie po kilkudziesięciominutowej praktyce dawali się pokonać, w akompaniamencie lecącego w tle z kaseciaka „Ixnay on the hombre” The Offspring potrafiło wyzwalać emocje na miarę przejeżdżania policjantów w „GTA”. Niestety, mój „Jazz” zaginął w walce podczas tej samej przeprowadzki, w trakcie której posiałem „Tony'ego Hawka”. Na fali nostalgii odpaliłem trwającego ponad 2 godziny gameplaya i znalazłem wersję „Jackrabbita” na Windowsa 10. Koniec tej wyliczanki, czas trochę pograć.


I tak można byłoby rozszerzać ten tekst w nieskończoność, dodając jeszcze takie tytuły jak „Książę i tchórz” (pierwszy kontakt z poczuciem humoru Jacka Piekary), „Ace Ventura” (niektóre elementy gry, jak chociażby budowanie totemu czy skakanie po grzbietach wielorybów, potrafiły wyprowadzić z równowagi), pierwsze części „Need For Speed” (znowu najwięcej czasu pożarła „dwójka”) czy seria Championship Managerów (jeszcze w trakcie studiów zdarzało mi się po dwóch zarwanych nockach z rzędu usuwać z dysku CM-a, ponieważ nie mogłem skupić się na robocie). Oczywiście, nałogowo łupało się też w „Wormsy” - trudno było zdecydować się tylko na jedną odsłonę genialnej gry z robalami w roli głównej - zarówno w „dwójkę”, jak i „Armageddon” grałem z podobną zaciętością.


„Dwa” to (obok „1998”) w tej całej nostalgii numer-klucz - druga część sagi „Settlersów” wkręciła mnie tak bardzo, że nawet kiedy zostawałem zmuszony do pójścia spać (w końcu następnego dnia czekała szkoła), przez pół nocy w głowie zastanawiałem się nad kolejnymi ruchami stworzonego przeze mnie miasta. Jestem pewny, że przygody osadników w sporej mierze przyczyniły się do mojej wady wzroku. Zdarzyło mi się wtedy dokonać transakcji życia - piracką FIFĘ 99 wymieniłem właśnie na tę strategię.

Można byłoby sięgnąć pamięcią jeszcze dalej i wyróżnić „Super Mario” (w czasach Pegasusa kto doszedł do dalszego levelu, ten miał prawo dłużej grać na tej „konsoli”), „Giana Sisters” (bo kto powiedział, że kobiety to słaba płeć), Mortal Kombat („mama, daj drobne na automaty”) czy Prince of Persia.

A Wy które stare gry wspominacie z największym sentymentem?
20

Oglądany: 69782x | Komentarzy: 161 | Okejek: 216 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

20.04

19.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało