Podglądanie leży w naturze człowieka. I nieważne, czy chodzi o szkolne podglądanie kąpiących się na wycieczce koleżanek, ukrytą kamerę z udziałem polityków robiących pod stołem dile na grube miliardy, filmiki z kategorii voyeur czy swojskie walki meneli z bramy naprzeciwko.
To daje pewnego rodzaju poczucie władzy, możliwość wskazania kogoś palcem, a nawet podbudowania własnej samooceny. Nic zatem dziwnego, że format reality show cały czas trzyma się nieźle.
Skończył się kolejny sezon „Warsaw Shore” – tym razem opatrzony podtytułem Summer Camp 3. O ile wcześniej zdawałem sobie sprawę z istnienia takiego zjawiska, zdarzyło mi się nawet kiedyś przy zakrapianej imprezie rzucić okiem na fragmenty któregoś odcinka, o tyle tym razem postawiłem sobie trudne zadanie. Wcielając w życie zasadę „nie oceniaj książki po okładce”, obejrzałem wszystkie dwanaście odcinków nowego sezonu od deski do deski. Choć raczej wiedziałem, czego się spodziewać, to momentami naprawdę bolało – głównie z zażenowania. Decyzja o obejrzeniu całego sezonu była
swoistym poświęceniem się mającym na celu poszerzenie (specyficznych) horyzontów – nawet jeśli to poszerzanie ma być tym z gatunków zerkania na żenującej filmiki z końca internetu czy uczenia się na pamięć dialogów z uznawanego za najgorszy w historii kina filmu „The Room”. I tu pojawił się jednak pewien paradoks –
pomimo pełnej świadomości tego, na co patrzę, przez kilka bitych godzin uprawiałem totalne binge-watching. Żeby dalej rzucać amerykanizmami, mogę mówić też chyba o guilty pleasure – nikt w trakcie tego seansu nie przykuwał mnie przecież łańcuchami do kanapy, nawet obiad zamawiałem telefonicznie. No i to, że cały sezon obejrzałem podczas urlopu może świadczyć też o ilości rozrywek w nadbałtyckich kurortach.
Mechanizmy oceniania, szczególnie z perspektywy telewizora, są proste. Po prostu, dla własnego lepszego samopoczucia, chcemy patrzeć na kogoś słabszego, głupszego, mniej ogarniającego rzeczywistość – stąd przecież perwersyjna popularność „Chłopaków do wzięcia” czy filmików z Krzysztofem Kononowiczem i Majorem Suchodolskim. Ale tutaj zachodzi coś jeszcze innego. „Warsaw Shore” przecież nie zestawia się z kompilacjami walk żuli (choć momentami chyba należałoby odnotować pewne podobieństwa).
Walczący żule są autentyczni w swojej patologii i nie silą się na bycie glamour influenserami (ble, jak to brzmi). „Warsaw Shore” natomiast udaje coś, czym nie jest – występy na ściankach, gwiazdorka w klubach i poklepywanie po plecach przez małoletnich fanów w necie nadaje blichtru osobom i zachowaniom chcącym pokazać za wszelką cenę swoją nieistniejącą wyjątkowość.
Na pewno pamiętacie nagranie Wojciecha Cejrowskiego, masakrującego w swoim programie Frytkę, dawną gwiazdkę Big Brothera, która w 2002 roku wywołała skandal, uprawiając seks już podczas swojej drugiej nocy w domu Wielkiego Brata. Jeśli jakimś cudem je przeoczyliście, przypominamy skutki pchania się do show-biznesu osób mających do sprzedania jedynie swoją, i to niezbyt ciekawą, prywatność.
Skandale Frytki, która dziś o swoim wyczynie mówi w kategoriach błędu, są jednak niewinnymi zabawami w piaskownicy w porównaniu z wyczynami bohaterów Ekipy z Warszawy (swoją drogą, rodowitych warszawiaków to tam raczej nie uświadczycie), którzy z edycji na edycję starają się przekroczyć
kolejne granice imprezowego zniszczenia. Pozostaje jednak pytanie – jak bardzo ten program jest wyreżyserowanym na miarę „Trudnych Spraw” paradokumetalnym spektaklem? A jeśli tak, to dlaczego ludzie na samym początku swojej „kariery” chcą się w coś takiego angażować? Dla pięciu minut dziwnie postrzeganej sławy? Dla kasy? A może to właśnie ta bezmyślność, o której wspominał Cejrowski?
Bo z bohaterami „Warsaw Shore” nie da się znaleźć żadnej nici porozumienia i naprawdę trudno ich polubić. To najczęściej bezrefleksyjnie zapatrzeni w siebie egoiści (wystarczy zobaczyć czołówkę i nachalne „Ja! Ja!” Eweliny). Najgorsze wrażenie zdecydowanie jednak robi kojarząca się z bohaterką jednej z piosenek Tego Typa Mesa Jola. Może mam kiepską wyobraźnię, ale trudno mi wyobrazić sobie kogokolwiek chcącego normalnie spędzać czas przy procentach, kto
zaprosiłby takiego mistrza gównoburzy do swojej ekipy. Czy kobieta, która nie prezentuje praktycznie żadnej cechy, za którą można kochać kobietę (sorry, cycki, dupa i napompowane usta to dla niektórych za mało) automatycznie nie pozycjonuje się na przegranej pozycji i wciela w życie negatywne stereotypy? Błyskawiczne startowanie z rękami do innych, retoryka Kalego – zarówno w „związkach”, jak i relacjach międzyludzkich, przewracanie się na parkiecie po wypiciu hektolitrów wódy – tak wyglądają damy XXI wieku? Niewesołego obrazu dopełnia epatowanie skrajną niewiedzą.
Pewnego rodzaju sympatię może budzić Stifler. Gość nie jest, delikatnie mówiąc, przesadnie inteligentny (albo tak świetnie udaje), ale nie szuka na siłę okazji do zadymy – a to już sporo jak na standardy „Warsaw Shore”. Może na krótką metę byłoby nawet śmiesznie z nim się napić, ale imprezowanie z gościem, który za
punkt kulminacyjny każdej imprezy przyjmuje machanie ptakiem, budzi jednak bardziej politowanie niż śmiech. Całkiem pozytywne pierwsze wrażenie robił też Ryjek – widać, że gość orbituje gdzieś z dala od naszej planety, jednak jego jaskrawe garnitury czy kopulowanie z manekinami wydawały się niegroźnym spuszczeniem powietrza z nadmuchanego balonika „afer koperkowych” i poalkoholowych dramatów. Łatwo zresztą zauważyć, że większą sympatię w programie budzą kolesie – Brzydal (
pomimo wylądowania z Jolką w bzykalni na dzień dobry) wydaje się całkiem twardo stąpać po ziemi (choć oczywiście w odpowiednich, programowych, proporcjach), nawet przejaskrawiony i momentami karykaturalny Jacek nie budzi negatywnych emocji. Ale to też nie jest zasada: taki Bartek przez 12 odcinków prężył muskulaturę, nie mówiąc jednocześnie niczego godnego zapamiętania (no, chyba że zapamiętamy miłosne afery rodem z zielonej szkoły z Eweliną).
„Poruchać” – to (abstrahując od fatalnego wydźwięku samego tego słowa) główny cel i ambicja lwiej części uczestników programu. Jedną z największych porażek wspomnianego wcześniej Stiflera jest to, że w ciągu dwóch tygodni kręcenia programu „nie poruchał” – naprawdę, wielki post. Standardy etyczne to jedno, sprzedawanie jako normalności patologicznych zachowań to drugie, ale wpływ takich idoli na gówniarzy może mieć opłakane skutki. Bo naprawdę
są ludzie, którzy nazywają się fanami programu, jeżdżą na imprezy uświetniane przez jego bohaterów, a potem sami oddają się bezrefleksyjnej kopulacji. Czy tak wygląda dobra zabawa i taki obraz spędzania weekendu powinien stawać się standardem? Bez hipokryzji, fajnie jest się najebać, to oczywiste, ale dlaczego robić z tego tak nachalny, chamski lans? Każdy chyba widział swoje nietrzeźwe nagrania – sami przyznacie, nie jest to najfajniejszy widok.
Zastanawiam się też, czy uczestnicy jadą tylko na alkoholu. Dwa tygodnie chlania non stop zniszczyłyby nawet najbardziej profesjonalnych zawodników melanżu, a patrząc na wystrzelone oczy i zbyt pobudzone ruchy jak na zniszczonych procentami ludzi, można mieć wątpliwości, czy aby jakieś dodatkowe nitro nie zostało dorzucone do imprezowego zestawu. Po raz kolejny warto zaznaczyć, że nie samo chlanie na umór czy napędzanie się w jakikolwiek inny sposób jest tutaj
źródłem największej krytyki – to wszystko prostsze: w gruncie rzeczy była to sprawa smaku, cytując klasyka. No i nie trzeba też wielkiego researchu, żeby zauważyć, że uczestnicy pierwszych edycji „Warsaw Shore” podchodzą dziś do programu raczej z dystansem. Nikt z nich nie osiągnął spektakularnego sukcesu – chyba że za taki potraktujemy zawodniczą karierę Trybsona, który w ostatniej walce został uduszony przez gościa z Top Model. Jeszcze inna kwestia to podejście MTV do widza. W niektórych napisach (czasami uczestnicy programu mówią dość niewyraźnie, więc trzeba co nieco wyjaśniać...) łatwo znaleźć błędy – nawet ortograficzne. Nie wymagam, żeby od razu zatrudniać
stado korektorów, ale chociaż minimalna chęć potraktowania oglądających na poziomie nieco wyższym niż znanym z dziurawych scenariuszowo paradokumentów byłaby całkiem miła. Jednak z drugiej strony wydaje mi się, że statystycznemu odbiorcy „Warsaw Shore” te błędy przeszkadzać raczej nie będą – o ile w ogóle zostaną zauważone.
Fanpage Ekipy z Warszawy ma 530 tysięcy polubień, podczas gdy profile chociażby Uniwersytetu Jagiellońskiego, Bisza czy piłkarskiego Śląska Wrocław osiągnęły (kolejno) 67, 146, i 229 tysięcy lajków. Ktoś może powiedzieć – skoro to taki zły program, po co w ogóle o tym pisać i robić dodatkową reklamę? No właśnie, nie o promocję tu chodzi – mogę zabrzmieć jak dziad, ale nie powinno się milczeć, gdy (używając nomenklatury Ekipy) ruchana jest zwykła przyzwoitość – media plują w twarz małolatom, którzy to – nomen omen – łykają, a hasło „
Stop making stupid people famous” staje się coraz bardziej zamazanym tagiem na murze. Ale niestety, skoro na antenie MTV aktualnie leci „Ex Na Plaży” – program jeszcze bardziej nastawiony na promowanie najniższych instynktów niż „Warsaw Shore”, można przestać się łudzić. Ale jeśli spytacie mnie, czy będę śledził perypetie bohaterów nowego sezonu Ekipy z Warszawy (ponoć już jest kręcony), nie zdobędę się na jednoznaczne zaprzeczenie.
Zdjęcia pochodzą z oficjalnego profilu Warsaw Shore na Facebooku
Źródła: 1,
2