Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Zimbabwe, czyli hiperinflacja, Wodospady Wiktorii, sępy i donosiciele

43 935  
134   34  
Dziś trzy tematy w jednym: O Wodospadach Wiktorii i Livingstonie, O hiperinflacji i Robercie Mugabe i o sympatycznych ścierwojadach i ich relacji ze zwykłym, szarym Zimbabwejczykiem.


Wodospady Wiktorii i deja vu

Brakowało jednej rzeczy.

85 dolarów i wiele określeń na damę lekkich obyczajów po odmówieniu mi wizy, do której zambijska kontrola graniczna zgubiła naklejki dostaliśmy się, do Zimbabwe. Granicę między Zambią (wylądowałem tam w Livingstone, bo jestem Polakiem i tak było taniej) pokonuje się mostem na rzece Zambezi, mostem zbudowanym przez Cecila Rhodesa ponad Wodospadami Wiktorii. Brakowało na nim jednej rzeczy.

Weszliśmy na most ławą, ramię przy ramieniu, po skrzypiących rdzą pod butami żelaznych płytach. W dole pieniła się woda, a z prawej... Z prawej rozpościerała się przepaść wodospadu. Nienaturalnie wąska, zamknięta, jak gdyby woda spływa w szczelinę w płaszczu Ziemi, nie do rzeki.

Wy tego nie wiecie, ale to fragment mojej książki, Gra w Yote. Książka ta ma już kilka propozycji wydawcy, więc to nie tak, że będę ją wam tu sprzedawał na papierze toaletowym. Fascynujące to jednak uczucie, gdy maszerujecie przez miejsce, które kiedyś „wymyśliliście” na podstawie fotografii i map. Ma w sobie coś z deja vu. Poza jedną rzeczą. Zbudowany nad Wodospadami Wiktorii, największym wodospadem na świecie, most nie miał najważniejszego. Wody.



Jak na most nad największym wodospadem świata – odwłoka nie urywa.

Gdzieś w dole kręciła się między skałami cienka strużka, ale w niczym nie przypominało to opadających deszczem na ziemię ławic wody, które opisywały przewodniki, i ja sam, kilka miesięcy wcześniej. Trwała pora sucha i wodospadów zwyczajnie tam nie było. Więcej: po stronie Zambii w ogóle nie było wody.

Trzeba było pójść głębiej.



Moje lewackie teorie a propos Livingstone’a, odkrywcy Wodospadów Wiktorii

Notabene to ciekawe, że pan Livingstone „odkrył” wodospady. To znaczy: dotarł do nich z ekspedycją, której trzon stanowili użyczeni przez lokalnych wodzów miejscowi, targający na plecach skrzynki z bielizną pana Livingstone’a. Dla miejscowych miejsce było stare jak świat, nazywali je Mosi-oa-tunya – dym, który grzmi. Pan Livingstone „znalazł” je, nazwał na część królowej i dumnie dziś nosi miano odkrywcy.

Coś, co stało tam od milionów lat, miejscowym znane było od tysięcy, a zapewne co najmniej od setek miało lokalną nazwę zostało nagle „przejęte” z pomocą dwóch słów. Dziś miejscowi wspominają o dawnym mianie, ale nawet między sobą mówią „Falls” albo „Vic Falls”.



Zamiast słynnego „Dr. Livingstone, jak sądzę?” wypadałoby, żeby Stanley spytał: „Co tu robią ci wszyscy goście?”. Fot. wikimedia commons.

Przewagę pióra (w tym wypadku ołówka) nad karabinem dodatkowo potwierdza historia o tym, jak Livingstonowi udało się odkryć wodospady. Jego ekspedycję mapowania tej części Afryki poprzedzało wiele innych, nieudanych. Były to duże grupy uzbrojonych po zęby zakapiorów, które – oprócz chorób – dziesiątkowały wojska lokalnych wodzów.

Livingstone był spryciarzem. Podróżował w mniejszej grupie i zwinnie jak mała łasica przekonywał kolejnych władców, że jest zupełnie niegroźnym dziadkiem (no dobra, miał czterdzieści lat), który ma na tyle rozsądku, żeby odpuścić nauczanie religii, gdy tylko pierwsza ręka sięgnie po kamień. W międzyczasie jednak rysował mapy. Mapy, które posłużyły do późniejszej kolonizacji na dużą skalę i podbicia plemion. Co ciekawe, największa słabość Livingstone tkwiła tam, gdzie jego największa siła. Znakomity w organizowaniu małych wypraw okazał się fatalnym wodzem wielkich ekspedycji. Ale to już temat na inną opowieść.

Wracamy do Zimbabwe.

Robert Mugabe, czyli inflacja dla początkujących

Samo Victoria Falls, czyli miasteczko nad Wodospadami po stronie Zimbabwe wygląda jak z afrykańskiej pocztówki. Jednej z tych pocztówek, które emerytowani Niemcy wysyłają wnukom, opisując jak to zanieśli Afryce światło cywilizacji rzucając dzieciaczkom niedojedzoną paczkę czipsów. Kryzysu w Zimbabwe nie widać w Victoria Falls. Zresztą, jak powiedział nam właściciel Mambo Backpackers, tutaj problemy dochodzą ostatnie.

Mój przyjaciel, Kuba osiedlił się w namiocie i upewnił, że nie napadną nas dzikie żmije z kosmosu (trochę szydzę, bo ponoć nocą pod miasto podchodzą drapieżniki), a potem ruszyliśmy do lokalnego baru pogadać z miejscowymi.



Wiem, liczyliście na pełny lwów busz. Mambo Backpackers ma wprawdzie tradycyjne chatki z błota, ale lwów nie znaleźliśmy.



Znów Mambo Backpackers. Maćka (nie przedstawił się, wiec wzorem Livingstone’a przejęliśmy narrację i nazwaliśmy go po naszemu) nie docenisz, dopóki nie usłyszysz biegających nocą wokół namiotu pawianów, które mogą zrobić z twojego plecaka jesień średniowiecza. Dlatego każdy hostel ma tu psa.

Zimbabwe jest chyba jedynym krajem na świecie, który zdelegalizował własną walutę. Pamiętacie może zdjęcia ludzi, którzy z taczkami pieniędzy jadą do sklepu po paczkę fajek? To właśnie Zimbabwe. A doszło do tego tak:

Prezydent Robert Mugabe (jaśnie oświecony lider panujący w kraju prawie czterdzieści lat) kilkanaście lat temu postanowił pozbawić ziemi białych – miał trochę racji, bo czarna większość pozostawała super biedna, a całość zasobów leżała w rękach dawnych kolonistów. Mugabe miał jednak fantazję chłopca, który kopnięciem w klocki oświadcza: „koniec zabawy”. I z dnia na dzień powiedział, że zabiera białym ziemię, bo „koniec kolonializmu”. „Przypadkiem” stało się to akurat w okresie, gdy zaczynała spadać popularność partii rządzącej. Ruch Mugabe sprawił, że wszyscy – zwłaszcza na wsi – chwycili się za ręce i znów pokochali lidera. Oddał im bowiem ziemię ich przodków.

Pamiętacie ten stary dowcip, że na placu w Moskwie rozdają rowery?

Mugabe w żaden sposób nie przygotował ludności do przejęcia administracji wielkich areałów. Wielu czarnych miało wielką wiedzę o ziemi (pracowali na niej od pokoleń), ale z dnia na dzień nie potrafiło nagle zacząć zarządzać kilkusethektarowymi areałami. I może pół biedy, gdyby faktycznie to oni tę ziemię dostali, tu bowiem przechodzimy do wspomnianego żartu. Mugabe rozdał tereny przede wszystkim partyjnym aparatczykom i generalnie „swoim”. Ci nachapali się pieniędzy, zamienili farmy w letnie posiadłości, a kilka lat później kraj, który był jednym z największym eksporterów żywności w Afryce stanął w obliczu klęski głodu.



Od którego banknotu odpalimy dziś fajka – czyli poglądowa lekcja inflacji.

Zabrakło pieniędzy i wtedy Mugabe znów udowodnił swój geniusz. Nie ma pieniędzy? Dodrukujemy. Jak widać, żeby rządzić wielomilionowym narodem nie trzeba znać pojęcia „inflacja”. Ale choć Mugabe nie przyszedł do księgarni ekonomicznej, ta pojawiła się u niego. Efektem jest dziś nielegalna waluta i panowie, którzy na każdym rogu oferują pićdziesięciomiliardowe banknoty w cenie dolara.

Dolar. Dziś oficjalną walutą Zimbabwe jest amerykański dolar. Jedynki, dwójki i piątki to najczęściej spotykane banknoty. Często bowiem ktoś nie ma wydać, a problem w tym, że Zimbabwe samo nie produkuje dolara... No właśnie problem w tym, że produkuje.

Zimbabwe ma banknoty, które są amerykańskim dolarem zimbabwejskim, które mają podobno wartość dolara amerykańskiego, ale których nie przyjmuje nikt poza Zimbabwe. A nawet tu akceptują je tylko dlatego, że odmowa przyjęcia jest nielegalna. Na wszelki wypadek jednak używa się niższych nominałów, żeby nie zostać z całym pliczkiem papierków, które wszędzie indziej wywołają co najwyżej uśmiech.

Zimbabwe ma jeszcze jedną walutę, ecocash. To system bezgotówkowych transakcji dokonywanych za pomocą telefonów komórkowych. Od farmera na wsi możecie kupić owoce, płacąc mu z pomocą telefonu. Tu objawia się pomysłowość ludzka – system bowiem powstał w odpowiedzi na zawirowania walutowe kraju. Co zabawniejsze jednak kontroluje go prywatny podmiot. A zatem w Zimbabwe kontrolę nad walutą ma po trochu USA i prywatna firma. Ale nie własny rząd.

A co do pana Mugabe – radzę śledzić wiadomości. Wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie może być w kraju małe bum.



Robert Mugabe z żoną w ubraniach z wizerunkiem Roberta Mugabe. Prawdziwa incepcja.

Update: nim skończyłem pisać artykuł okazało się, że w kraju doszło do próby puczu. Pozostaje mieć nadzieję, że Mugabe zostanie usunięty, a na jego miejsce nie przyjdzie ktoś gorszy. Ponoć sensownej opozycji brak. Jeden akapit a propos tego, co się dzieje:

Wierzcie lub nie, ale chodzi o kobietę. Mugabe ma 41 lat młodszą, szalenie ambitną żonę, Grace. Potocznie zwaną Dis-Grace (z ang. „hańba”). Grace od dawna wypychała „starą gwardię” po cichu przejmując coraz więcej władzy dla siebie. Mugabego sporo osób wciąż lubi – zwłaszcza na wsi, gdzie brakuje edukacji. Jego żony nikt. Mimo to spryciara Grace od kilku lat radziła sobie całkiem nieźle, szepcząc do ucha Robertowi. Wiceprezydentem Zimbabwe jest Emmerson Mnanangwa (nie wymyśliłem tego nazwiska), w którym wielu widzi następcę panującego. Grace jednak ma szpon prawdziwej hetery i w ciągu ostatnich kilku tygodni doprowadziła do aresztowania Mnanangwy – samą siebie zaś próbowała wysunąć na jego stanowisko. Tu ten swoisty Makbet się kończy, bo Phelekezelo Mphoko jeszcze w latach siedemdziesiątych był tym, który przewodził wojsku Mugabego. A – jak może wiecie – w dyktaturach zadzieranie z tymi, którzy mają po swojej stronie wojsko nigdy nie kończy się dobrze. Dziś nikt nie wie, gdzie jest Mnanangwa, ale wojskowi już się zdenerwowali i dali Mugabemu ultimatum – ma ustąpić ze stanowiska.

Kłusownicy, restauracja sępów i ciemne interesy

Każdy zna wielką piątkę – pięć najbardziej niebezpiecznych zwierząt Afryki, na widok których starzy myśliwi dostają przyprawiającej o zawał serca erekcji. Ale jest jeszcze jedna piątka – brzydka piątka. Ponoć najbrzydszy w niej jest sęp.

Sęp to nie jest miłe zwierzę, lubiane głównie przez amatorów wieczornych kolacji na cmentarzu, ze świeżymi zwłokami w charakterze randki. Sępów szczególnie nie lubią kłusownicy.



Czy gdzieś tutaj jest przecena na karpia?



Sęp bowiem jest stworzeniem inteligentnym i szybko znajduje wszelką padlinę. Niekiedy nawet jeszcze nim ta padliną się stanie – podążając za tymi, którzy zawodowo zajmują się tworzeniem padliny. Na przykład kłusownikami. Wzorowo utrudnia im to życie, zwabia bowiem strażników parku. Kłusownictwo w Zimbabwe to duży biznes. Kłusownik dostaje ledwie kilkadziesiąt dolarów (za towar, za który nabywca płaci kilkanaście tysięcy) ryzykując dwadzieścia lat więzienia, ale dla wielu to jedyna opcja utrzymania rodziny. Zresztą kilkadziesiąt, kilkaset dolarów to wciąż lepiej niż dolec czy dwa za handel pamiątkami. By się chronić kłusownicy zatruwają padlinę, w nadziei, że im więcej sępów padnie teraz, tym mniej będzie ich potem, by ściągnąć pościg.

Ma to jedną wadę.

Nikt nie lubi ścierwojadów, dopóki nie znikną. Zepsute mięso to cudowna pożywka cywilizacyjna dla bakterii. W uroczym środowisku gnijących komórek choroby rozwijają się szybko jak skrajne ideologie w okresie kryzysu migracyjnego. W trosce więc o hamowanie kolejnych epidemii o sępy trzeba dbać. Ich populacja skurczyła się w ciągu ostatnich trzech dekad o ponad 60% - dlatego niektórzy w Victoria Falls dokarmiają sępy resztkami, żeby odciągnąć je od trujących resztek. Poza wspaniałym widokiem ma to jedną zaletę – zmniejsza szansę kolejnych epidemii.

Donosiciele i jak ONZ nie rozumie Afryki, czyli jeden wieczór w knajpie



Nie lubię miejsc dla turystów. Po drugie, bo wszyscy gadają po niemiecku, po trzecie, bo mnie nie stać. Po pierwsze dlatego, że jeśli gdzieś jadę, chciałbym rozmawiać z ludźmi stamtąd. Tak było w jednym z barów w Victoria Falls, gdzie przy piwku gawędziłem z lokalnym nauczycielem. Nauczyciel wielce się zafrasował, gdy zdradziłem, że param się piórem. Dopiero gdy dałem się wciągnąć w dyskusję o tym, jak to Zachód wciąż wpływa na Afrykę (milczenie i kiwanie głową jest szokująco skutecznym środkiem otwierania ludzi) udało nam się nawiązać pewną nić porozumienia.

Historyjka o ONZ brzmi następująco: ONZ wysyła do kraju misję. Misja bada potrzeby mieszkańców i stwierdza: kobiety muszą codziennie chodzić dziesięć kilometrów po wodę do rzeki. Misja buduje studnie w wiosce. Bum, wszyscy są szczęśliwi. No właśnie nie.

Bo ONZ zależałoby też na emancypacji kobiet. W patriarchalnym społeczeństwie nie jest to łatwe – a studnie psują całą robotę. Jak? Otóż owy codzienny marsz do studni to jedyny czas, który kobiety mogą spędzić razem, popolitykować. Studnia w wiosce sprawia, że nie mają na to więcej szansy – mężczyźni nie dadzą im więc wyjść z domu.

Ten problem dość dobrze oddaje działanie Zachodu na całym świecie – nawet to dobre.

Ten swoisty relatywizm, okraszony dużą ilością nawiązań do filozofii był szalenie ciekawy, ale i do pewnego stopnia intrygujący. Wielkie to wykształcenie u nauczyciela przyrody w Victoria Falls. Wielkie to zainteresowanie sprawami Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz silna, choć mocno skryta w cieniu słów potrzeba zaznaczenia tego, że zachodnie media nie rozumieją Zimbabwe i starają się je przedstawić w jak najgorszym świetle. Tymczasem socjalizm Zimbabwe naprawdę jest wspaniały, co ma być widać w Victoria Falls, gdzie przecież wszystko jest całkiem znośne.

Taksówkarze, czy nawet ludzie na ulicy mówili mi o tym, że w kraju jest fatalnie. Że Victoria Falls jest wyjątkowe, bo żyje z turystów i rząd zrobi wszystko, żeby było swoistą wsią potiomkinowską. Niektórzy z nich powiedzieli mi coś jeszcze. Że ludzie znikają. Że istnieje specjalne ministerstwo, które zajmuje się obserwacją mediów społecznościowych, a kraj naszpikowany jest donosicielami i agentami tajnej policji.

Daleko mi do teorii spiskowych, nauczyciel mógł po prostu być wykształcony sam z siebie – wszak to nauczyciel – a jego wiara w dobrą sytuację w kraju mogła wynikać z patriotyzmu. Ale na wszelki wypadek nie wspominałem mu, co mówią inni i kto konkretnie.

Jakie jest Zimbabwe? Nie wiem. Przez ten krótki czas, który tam spędziłem wydawało się bardzo zróżnicowane. Z jednej strony bardzo europejskie, jeśli chodzi o dbanie o przyrodę, z drugiej pełne biedy i pchanych do ostateczności kłusowników, którzy za kilkadziesiąt dolarów ryzykują resztę życia w więzieniu.

Teraz, gdy – już spoza kraju – w wiadomościach oglądam informacje o puczu, przypominają mi się kolejne detale. Kto kogo wspiera, kto za kim stoi. I, wiedząc, że również RPA też nie jest w najszczęśliwszym momencie swojej polityki, a klątwą Zimbabwe są ogromne złoża zasobów naturalnych mam bardzo mieszane przeczucia co do tego, co może się wydarzyć. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy Zimbabwe będą wreszcie mieli trochę szczęścia.

My tymczasem ruszamy do Botswany.

* * * * *

Jeśli chcecie być na bieżąco z relacjami z RPA, zajrzyjcie na fanpage Tadeusza pod tym linkiem.

A tu (https://polakpotrafi.pl/projekt/inicjacja-xhosa-i-podroz-przez-afryke) Tadek zbiera na kolejną wyprawę.

<<< W poprzednim odcinku

12

Oglądany: 43935x | Komentarzy: 34 | Okejek: 134 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało