Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Trzy katastrofy lotnicze, do których doszło z całkiem idiotycznych przyczyn

185 529  
440   80  
Nie wszystkie katastrofy lotnicze muszą być efektem problemów technicznych czy nagłej awarii samolotu. Czasem bywa tak, że przyczyną tragedii jest coś znacznie bardziej prozaicznego. Na przykład pasażer na gapę, debilna pomyłka czy porywacz o móżdżku wielkości czereśni.

Krokodyl na pokładzie!

Sytuacja miała miejsce siedem lat temu. Nieco wysłużony samolot Filair Let L-410 zbliżał się do lotniska w pobliżu kongijskiego miasteczka Bandundu. Będąc zaledwie kilometr od miejsca docelowego, nos tej niewielkiej maszyny gwałtownie zwrócił się ku ziemi i maszyna w ciągu kilku sekund runęła na jeden z domów.


Po chwili na miejsce tej niecodziennej katastrofy dotarli żołnierze Misji Stabilizacyjnej ONZ. Oględziny wraku utrudniał… dość rozjuszony krokodyl przechadzający się pomiędzy zgliszczami a ciepłymi jeszcze zwłokami.
Agresywne zwierzę zostało szybko uspokojone za pomocą mocnego uderzenia maczetą w łeb. Na szczęście mieszkańcy domu, na który spadł samolot byli akurat na zewnątrz. W innym wypadku pewnie dołączyliby do dwudziestu śmiertelnych ofiar tego wypadku.


Na pokładzie Filair Let L-410 było 21 osób, czyli o dwie więcej niż powinno. Jednak to nie zbyt duża ilość pasażerów doprowadziła do tej tragedii. Jedyny szczęśliwiec, który przeżył tę kraksę trafił do szpitala, a oględzinami wraku zajęli się specjaliści.
Pierwszą hipotezą na temat przyczyny wypadku było zużycie się paliwa. Akurat jak na złość – dosłownie przed samym lotniskiem silniki miały przestać pracować i maszyna pofrunęła w dół. Ta rozgłaszana przez kongijskie media informacja od samego początku była mało wiarygodna, bo przecież świadkowie twierdzili, że przód samolotu nagle obrócił się w stronę ziemi, tak jakby jakaś tajemnicza siła ściągnęła go ku ziemi. I co, do cholery, robił przy wraku krokodyl?


Wiadomość ta szybko została zdementowana po tym, jak w ocalałym baku pojazdu znaleziono 150 litrów nafty lotniczej. Na podstawie dokładnych oględzin wraku stwierdzono, że samolot był sprawny w momencie tragedii, a pilot (i jednocześnie właściciel linii, w której rozbity pojazd latał), pochodzący z Belgii Daniel Philemotte, był w pełni przytomny w momencie utraty kontroli nad swym pojazdem.
I wtedy do głosu pozwolono dojść mężczyźnie, który jako jedyny przeżył wypadek. Rzucił on trochę światła na sprawę. Otóż na pokładzie Filair Let L-410 znalazł się pewien Kongijczyk kurczowo trzymający sportową torbę. Nikt nie wnikał w to, co jest w jej wnętrzu. Zresztą i tak ewentualna ciekawość podróżnych zostałaby zaspokojona dosłownie parę chwil przed planowanym lądowaniem, kiedy to z bagażu czarnoskórego turysty wydostał się… krokodyl. Jego właściciel chciał prawdopodobnie sprzedać to zwierzątko w Bandundu i liczył na to, że uda mu się bez większego problemu dowieźć swój ”towar” do celu.


Mocno rozjuszony gad sprawił, że w histerię wpadły stewardessy i z piskiem rzuciły się do ucieczki. Chwilę później panikować zaczęła cała reszta osób obecnych na pokładzie. Depcząc po sobie i wrzeszcząc – wszyscy naraz ruszyli do przodu, tłocząc się na pod drzwiami kabiny pilota. W ciągu kilku sekund ważąca ponad półtorej tony ludzka masa sprawiła, że nos Filaira przechylił się i samolot poleciał na spotkanie z glebą.
Gdyby krokodyl, sprawca całego zamieszania, dał szybko dyla z miejsca wypadku, to może i miałby co opowiadać swoim ziomkom.

Ups, nie ten silnik!

A co jeśli w samolocie zepsuje się silnik? Ano nic – w zapasie jest jeszcze przynajmniej jeden, a to wystarczy, aby awaryjnie wylądować…
W 1989 roku z Londynu do Belfastu leciał sobie Boeing 737. Już po kilkunastu minutach lotu pasażerowie zwrócili uwagę na to, że maszyna podejrzanie się trzęsie. Osoby siedzące przy oknach zauważyły też, że z lewego silnika sypią się iskry.


Załoga szybko wyciągnęła słuszne wnioski – trzeba awaryjnie lądować. Wyłączono więc autopilota i postanowiono znacznie zmniejszyć ciąg uszkodzonej części. Problem w tym, że popełniono tu dość idiotyczną pomyłkę i zmniejszono moc prawego, sprawnego silnika.
Wibracje ustały, więc nikt się nie zorientował, że popełniono fatalny błąd. Samolot póki co kierował się w stronę najbliższego lotniska. W tym momencie pilot całkowicie wyłączył jedyny sprawny silnik i… zwiększył ciąg uszkodzonego. Maszyna znowu zaczęła się trząść. Zwiększona dawka paliwa doprowadziła do eksplozji, lewy silnik stanął w płomieniach.
Nie udało się ponownie włączyć sprawnego napędu, więc pilot desperacko próbował dotrzeć lotem ślizgowym do lotniska Kegworth. Dosłownie pół kilometra przed osiągnięciem celu maszyna wbiła się w nasyp przy autostradzie. Zginęło 47 osób, czyli prawie połowa podróżnych.


Paliwo? A po co to komu?

W 1996 roku trzech mało rozgarniętych terrorystów wtargnęło na pokład Boeinga 767 lecącego z Bombaju do Abidżanu (z kilkoma przystankami, m.in. w Nairobi). Porywacze dostali się do kabiny pilota i grożąc wysadzeniem bomby zażądali, aby ten zmienił trasę i skierował maszynę do Australii, gdzie trójka bandytów pragnęła dostać azyl.
Terroryści doskonale przygotowali się do swej operacji. Wiedzę na temat swego środka podróży zdobyli wertując foldery reklamowe linii lotniczych, gdzie jak byk stało, że ten model samolotu potrafi utrzymać się w powietrzu przez bite 11 godzin!


Pilot bardzo grzecznie usiłował panom wytłumaczyć, że owszem – przy pełnym baku pojazd ma całkiem niezły zasięg, ale w tego typu podróżach z międzylądowaniami tankuje się jedynie ilość paliwa wystarczającą na pokonanie mniejszych odcinków. Ta informacja znacznie przerosła możliwości intelektualne porywaczy. Nie dali oni wiary bredniom głoszonym przez gościa za sterami potężnego samolotu pasażerskiego.

Paliwo skończyło się, co bardzo zdziwiło etiopskich bandytów. Mimo dość beznadziejnej sytuacji pilot postanowił podjąć próbę posadzenia maszyny na wodzie w niedalekiej odległości od jednej z wysp archipelagu Komorów. Terroryści, po szybkiej naradzie, postanowili nie lecieć już do Australii, ale przejąć stery. Doszło do szarpaniny, w wyniku której samolot lekko się przechylił i nie wylądował gładko na tafli Oceanu Indyjskiego, ale rozbił się, łamiąc na pół.


Katastrofę przeżyło tylko 38 osób ze 163 uczestników podróży. Pewnie i więcej pasażerów uchowałoby się przy życiu, gdyby nie fatalny błąd załogi. W chwili, gdy już wiadomo było, że samolot uderzy w wodę, stewardessy nakazały ludziom założyć na siebie kapoki i od razu je napompować. W rezultacie podczas akcji ratowniczej okazało się, że wewnątrz zalanego wodą samolotu znajdowało się kilkadziesiąt ciał osób, które utopiły się nie mogąc wypłynąć z wraku, bo kamizelki wypchnęły ich aż pod sufit kabiny pasażerskiej.


Najbardziej ironiczne jest jednak to, że rzekomą bombą, której wysadzeniem grozili terroryści okazała się... butelka z jakimś alkoholem.

Źródła: 1, 2, 3, 4
5

Oglądany: 185529x | Komentarzy: 80 | Okejek: 440 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało