Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

O tym, jak Henry Ford usiłował przenieść USA do amazońskiej dżungli

79 549  
392   31  
Co ma wspólnego słynna marka samochodów z chorym snem o zbudowaniu amerykańskiego miasta w środku dżungli amazońskiej? Odpowiedź jest jedna – kauczuk. W latach 30. ubiegłego wieku potentat branży motoryzacyjnej - Henry Ford - uznał, że warto zainwestować sporą fortunę w przedsięwzięcie, które nie miało prawa się udać.

Ludy zamieszkujące lasy tropikalne znały mleczko kauczukowe jeszcze długo przed tym, jak tą wytwarzaną przez niektóre tropikalne drzewa substancją zainteresował się biały człowiek. Okaleczona roślina produkuje lepką, gęstą ciecz, która ma za zadanie zabezpieczyć uszkodzony fragment kory i swoim zapachem odstraszyć ewentualne pasożyty.


Indianie znaleźli sporo zastosowań dla tego naturalnego specyfiku, jednak to dopiero w XIX wieku białoskórzy przybysze zobaczyli niezwykły potencjał, jaki może mieć odpowiednio przetworzony kauczuk.
W 1839 roku niejaki Charles Goodyear przez przypadek rozlał miksturę złożoną z mleczka kauczukowego i siarki wprost na rozgrzany piec. W ten sposób powstała wulkanizacja, a jej efektem był wynalazek, który zmienił historię współczesnego przemysłu. Powstała guma.


Nie minęło nawet parę lat, gdy do lasów deszczowych Ameryki Południowej zaczęli zjeżdżać europejscy biznesmeni, pragnący zbijać fortunę na kauczuku. Za wszelką cenę. Do łask wróciło niewolnictwo. Biali najemnicy łapali Indian i zmuszali ich do pracy przy wydobywaniu z drzew cennego surowca. Karą za niesubordynację była w najlepszym wypadku chłosta. Częściej zaś obcinano delikwentowi jakąś część ciała, albo najzwyczajniej w świecie mordowano i zastępowano „zużytego” pracownika nowym niewolnikiem. W okresie kauczukowej gorączki życie straciły dziesiątki tysięcy przedstawicieli amazońskich plemion.


Czym jednak było życie jakichś tam dzikusów w obliczu milionów, które można było zbić na przetwarzaniu i handlu tak cennym surowcem? Ilość zastosowań gumy rosła w ogromnym tempie, a na początku XX wieku pojawił się zupełnie nowy, bardzo płodny rynek – motoryzacja. Samochody potrzebują opon. Potentatem w wytwarzaniu tego produktu była firma nazwana na cześć wspomnianego wynalazcy wulkanizacji – Goodyear.
Henry Ford – amerykański biznesmen, który na przełomie wieków założył firmę motoryzacyjną – postawił na ilość, pragnął produkować samochody dla mas. Początkowo korzystał z opon firmy Goodyear, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli chce robić prawdziwy hajs, musi szybko zacząć samemu produkować ogumienie. W innym wypadku do końca życia skazany by był na łaskę wspomnianej firmy lub też angielskich i holenderskich potentatów w dziedzinie produkcji gumy.
Zapotrzebowanie na opony do jego aut było tak duże, że Ford zaczął myśleć o założeniu własnej plantacji drzew kauczukowych.
W 1927 roku w brazylijskim stanie Para biznesmen zaczął urzeczywistniać swój szalony sen. Na dziewiczy amazoński teren zaczęły ściągać statki. Rzeką Tapajos transportowano surowce potrzebne do zbudowania w puszczy miasteczka przemysłowego, które pomieściłoby pracowników plantacji kauczukowców.



Henry Ford, mimo że był zadeklarowanym antysemitą i dobrym ziomkiem Adolfa Hitlera, bardzo mocno trzymał się amerykańskiej tradycji i pragnął, aby jego miasteczko w niczym nie przypominało prymitywnych osad półnagich barbarzyńców z lasu. Wszystkie budynki i uliczki miały powstać zgodnie z amerykańską modą, dzięki czemu pracownicy plantacji czuliby się jak w domu. W 1928 roku do Fordlândii, bo tak nazwano to miejsce, przybywały statki wypełnione klamkami do drzwi, latarniami, a nawet charakterystycznymi czerwonymi hydrantami.


Ford zawarł umowę z brazylijskim rządem. Na jej mocy dostał do dyspozycji 10 000 km kwadratowych ziemi na potrzeby swych upraw. W zamian za to władze państwa miały otrzymywać od biznesmena 9% zysków od sprzedaży każdego zestawu opon.
Gdyby nie tropikalny klimat, to patrząc na Fordlândię moglibyśmy mieć wrażenie, że to jakieś urocze, amerykańskie zadupie. W tej zamieszkanej przez 8 tysięcy osób (głównie pracowników firmy Forda i ich rodzin) utopijnej mieścinie – oprócz typowego dla ówczesnych Stanów Zjednoczonych budownictwa – można było znaleźć pole golfowe, kino, baseny, hotel i place zabaw. Dzieciaki uczyły się w szkołach zgodnie z amerykańskim programem edukacji. Do dyspozycji mieszkańców była także i biblioteka.



Powstała też osobna część miasta przeznaczona dla brazylijskich robotników, zwana Aveiro. Nawet i oni musieli przystać na wizję Henry’ego Forda i zamieszkać w typowym amerykańskim domu z białym płotem. Mało tego – Brazylijczykom kazano zmienić też dietę i jeść to, czym zwykli posilać się mieszkańcy Stanów Zjednoczonych. Biznesmen zadbał o regularne dostawy płatków zbożowych, ryżu i puszkowanego żarcia.


Właściciel firmy motoryzacyjnej był radykalnym wręcz konserwatystą, przeciwnikiem upadku moralnego młodzieży i zatwardziałym wrogiem rozwijającej się w USA kultury jazzu.
Dla Forda stworzenie własnego miasta oddalonego o przeszło 8 tysięcy kilometrów od domu było więc też okazją do przywrócenia społeczeństwu „normalności” poprzez wprowadzenie kilku zasad. Przede wszystkim w Fordlândii nie wolno było spożywać alkoholu ani palić tytoniu. Zabronione też było sprowadzanie kobiet do miejsc pracy. Ford zatrudnił specjalnych inspektorów, którzy odpowiedzialni byli za kontrolę społecznego porządku.
Zakazy wprowadzone przez samochodowego potentata przyniosły wiadomy skutek – rozkwitł przemyt. Lokalni przedsiębiorczy spryciarze wnosili na teren miasteczka duże ilości alkoholu i papierosów, np. ukrytych w wydrążonych melonach. Mało tego – niedaleko Fordlândii na jednej z wysp powstała osada zwana „Wyspą Niewinności”, gdzie spragnieni wrażeń mieszkańcy utopijnej krainy kauczuku mogli upijać się w knajpach, bawić do białego rana w nocnych klubach i łapać egzotyczne choroby w burdelach.


To, co mogło podobać się sprowadzonym do puszczy Amerykanom, niekoniecznie przypadło do gustu brazylijskim robotnikom. Pewnego dnia, po wielu godzinach pracy na słońcu, zmęczeni pracownicy zebrali się w jednej z przyfabrycznych stołówek i zaczęli wyładowywać swoją frustrację na meblach, oknach, naczyniach… Ich złość eskalowała i już po chwili tłum rozsierdzonych lokalsów niszczył drogi sprzęt w fabrycznych halach, powalał słupy z instalacją elektryczną, a na koniec przegonił wszystkich białych kierowników i menadżerów w głąb puszczy.


Solidny łomot dostał też znienawidzony przez Brazylijczyków kucharz, który to serwował im mdłe i niestrawne amerykańskie żarcie. Przez wiele dni przerażeni Amerykanie kryli się w lesie, czekając na przyjazd wysłanej przez rząd armii, która miała stłumić pracowniczy bunt. Sprawę udało się załatwić bezkrwawo. Na mocy ugody robotnicy zgodzili się wrócić do pracy, w zamian za co pozwolono im jeść ich lokalne posiłki.


Bunt robotników był, jak się okazało, jednak dla Henry'ego Forda najmniejszym problemem. Twórcy miasteczka nie mieli zielonego pojęcia o warunkach, jakie panują w dżungli, nie wiedzieli też za dużo o tamtejszej agrokulturze. Od samego początku kauczukowce (konkretnie Hevea brasiliensis) sadzone przez zatrudnionych tam „ogrodników” były odmianami dość lichymi, słabymi i podatnymi na choroby.
W normalnych warunkach drzewa te rosną pojedynczo, oddalone od siebie. W ten sposób natura zadbała o to, aby zminimalizować niebezpieczeństwo zarazy, która mogłaby z miejsca powalić pół kauczukowego lasu. Amerykanie sadzili zaś swoje rośliny dość gęsto. Kwestią czasu było więc pojawienie się plagi, która momentalnie zniszczyła całą plantację.


Nie tylko drzewa zaczęły chorować. Równocześnie na kłopoty ze zdrowiem skarżyli się też Amerykanie. Nieprzyzwyczajeni do południowoamerykańskiego klimatu biali padali jak muchy. Jedni zapadali na egzotyczne choroby, inni dali się pożreć jakiejś lokalnej bestii, a wielu dostawało załamania nerwowego i traciło chęć do dalszej pracy.


W 1934 roku nie było już czego ratować. Drzewa nie chciały rosnąć, a morale robotników było tak niskie, że Henry Ford musiał podjąć decyzję o przeniesieniu swoich ludzi w inne miejsca. Część z nich skierowana została na położone niedaleko ziemie również zakupione przez biznesmena, a sporo osób wróciło do swoich domów.


Fordlândia została opuszczona. Wyjeżdżający mieszkańcy zostawiali tam cały swój dobytek – meble, ubrania, książki, a nawet drogie zastawy kuchenne.
Pod koniec II wojny światowej inne miasteczko Forda – Bellaterra – również poniosło klęskę i zostało oddane dżungli na pożarcie. Pomijając już fakt, że także i tam plantatorzy mieli problem z utrzymaniem drzew w zdrowiu, to na horyzoncie pojawiła się konkurencja w postaci Japończyków, którzy rozpoczęli masową produkcję syntetycznego kauczuku.
Ziemie, na których Ford chciał stworzyć swoją utopijną krainę, biznesmen musiał na powrót sprzedać państwu za równowartość współczesnych 208 milionów dolarów!


Władze Brazylii początkowo usiłowały zaludnić porzucone miasteczko, ale w końcu dały sobie spokój i pozwoliły, aby natura wchłonęła Fordlândię.

Miejscem tym zainteresowali się jednak squattersi, którzy zaczęli się wprowadzać do popadających w ruinę budynków. I to chyba tylko dzięki nielegalnym lokatorom udało się uchronić miasteczko Henry’ego Forda przed zapomnieniem. Mieszkańcy dbają o dobry stan swoich domów i dróg, które do tego miejsca prowadzą.


Do dziś większość domów Fordlândii wyposażonych jest w oryginalne sprzęty, które zostały tam sprowadzone w 1928 roku. W dalszym ciągu stoją tam fabryki pełne starych, amerykańskich maszyn. W szpitalach walają się zabytkowe łóżka, urządzenia rentgenowskie, a wybijający się ponad korony drzew, zbudowany w Michigan, w pełni funkcjonalny 50-metrowy zbiornik na wodę przypomina o szalonym pomyśle przeniesienia USA do tropikalnego południowoamerykańskiego lasu.

Oto jak dziś prezentuje się Fordlândia:




























Źródła: 1, 2, 3
1

Oglądany: 79549x | Komentarzy: 31 | Okejek: 392 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało