Misza1313 pisze: Sporo ostatnio na Joe artykułów autobiograficznych, opisujących jasne i ciemne strony jakichś zawodów. Okazało się, że w szufladzie mam taki tekst i ja! Powstał wprawdzie ponad 10 lat temu, ale to chyba nie ma większego znaczenia – realia wciąż te same. Rzecz dotyczy pracy w firmie piszącej i sprzedającej wyspecjalizowane oprogramowanie. Zapraszam.
Poniedziałek
Ech, znowu poniedziałek… Trzeba wstać, nakarmić kota, spakować kanapki i wyjść z domu. Na parkingu wzrokowe oględziny pojazdu (dzisiaj nic nie ukradli) i mogę ruszać. Dzisiaj chyba szkolenie w …. zaraz, zaraz, z kim to ja się umówiłem? Bydgoszcz? Wrocław? No tak, wbiłem sobie w głowę, że rano mam wyjazd, zapomniałem tylko dokąd. Trudno, trzeba zadzwonić do biura.
- Karolinko, zerknij proszę na mój kalendarz i powiedz, kogo na dzisiaj wpisałem? Karolka, jak zawsze uprzejmie poinformowała, że przy poniedziałku widnieje wpis „Firma ZZ – Koszalin, 10:00”. Ok, czyli jedziemy do Koszalina. Dobrze, lubię tę trasę. Zamiast ciągnąć „główną” na Piłę, odbijam na przetarty jeszcze za studenckich czasów szlak przez Czarnków, Wałcz, Czaplinek. Droga mniej ruchliwa i bardziej urokliwa.
Na horyzoncie szyld Firmy ZZ – hamujemy, poprawiamy kołnierzyk i do boju! Po ustaleniu szczegółów technicznych przystępuję do objaśnienia zasad działania programu. Pilnie słuchają cztery panie, dwie z nich nawet coś tam notują. Niestety, dosyć szybko zorientowałem się, że jedna z szanownych słuchaczek traktuje komputer trochę jak wynalazek diabła i pewnie nie pójdzie z nią tak łatwo...
Po trzech godzinach mojego słowotoku przystępujemy do ćwiczeń. Niestety, tak jak przypuszczałem - pani W zastygła wpatrzona w monitor i sprawiała wrażenie, że zostanie w tej pozycji aż do emerytury. Delikatnie zachęciłem ją do odważnego kliknięcia myszką na menu startowym programu i przekonałem, że wbrew pozorom komputer krzywdy jej nie zrobi. Posłuchała sugestii, ale po jej oczach poznałem, że niestety ta dusza dla współczesnego, cyfrowego świata jest już stracona... Na szczęście pozostałe szkolone dosyć szybko poradziły sobie z ćwiczeniami i po pięciu godzinach mogłem z czystym sumieniem przejść przez bramę wyjściową Firmy ZZ.
W drodze powrotnej przed samochodem przemknęło mi zwierzę, które szalenie przypominało borsuka. Wprawiło mnie to w doskonały humor, bo jeśli żyją tu jeszcze borsuki, to widać nie jest aż tak strasznie. Przynajmniej na obszarze zanieczyszczenia środowiska. Tym miłym akcentem zakończyłem pierwszy w tym tygodniu dzień pracy.
Wtorek
Budzik zadzwonił jakby wcześniej. Nie. Wydawało mi się. Zwlokłem się z łóżka i spojrzałem na mojego kota, który z mieszaniną obrzydzenia i wyrzutu patrzył w swoją miskę pełną eksperymentalnej karmy.
- Trudno, czasem trzeba spróbować czegoś nowego – zacytowałem mu ulubione powiedzenie mojej słodkiej małżonki. Na ogół po takim stwierdzeniu otrzymywałem talerz czegoś co wyglądało jak... Zresztą nieważne, grunt że okazywało się całkiem smaczne. Kot jednak wyraźnie miał gdzieś moje filozoficzne wywody i demonstracyjnie zaczął grzebać w worku ze śmieciami, które właśnie miałem wynieść.
Do biura spóźniłem się tylko piętnaście minut. Jeszcze nie zdjąłem kurtki, kiedy Karolina i Julka zaczęły jedna przez drugą krzyczeć, że pan K z firmy TF dzwonił już sześć razy. - Ty się spóźniasz, a my musimy wysłuchiwać, jaki to beznadziejny jest nasz serwis! – wysyczała Julka, nasz nowy nabytek w dziale marketingu. - Właśnie! Dlaczego to zawsze my musimy obrywać?! – zawtórowała Karolina, szefowa sekretariatu.
W czasie, kiedy one dawały upust swojej porannej frustracji, ja oddałem się refleksji na temat siły i przebojowości jaka drzemie w takich drobnych i kruchych istotach. Refleksja była krótka, bowiem kruche istoty szarpnęły mnie za rękaw i zgodnym unisonem wrzasnęły: - Słyszysz, czy nie?!!! - Slyszu, slyszu – zacytowałem szarego bohatera kultowej bajki ponurych czasów „Wilk i Zając” w nadziei, że to uspokoi dwie harpie kąsające mnie bez wytchnienia. Niestety, uratował mnie dopiero dźwięk telefonu. Uciekłem do swojego biurka i podniosłem słuchawkę. - Do cholery, w kulki lecicie! Dzwonię i dzwonię, jakaś paniusia mówi, że nikogo nie ma, a ja płacę wam kupę forsy i stoję z robotą!!!
No tak, „z deszczu pod rynnę” - jak mawiał dziadek, który uciekając przed Hitlerem trafił na ruskich.
- Dzień dobry Panie K. Czemu Pan się tak denerwuje od rana? – asertywnie zagaiłem, na wszelki wypadek nie wspominając o tym, że mówiąc o ciężkich pieniądzach mój rozmówca nieco minął się z prawdą. W końcu termin płatności jego faktury minął tydzień temu. - Czemu się denerwuję?!?! – zabulgotała słuchawka. - Bo cholera znowu skopaliście mi robotę! Samochody stoją, a... - Momencik – przerwałem. – Konkretnie. O co chodzi? Pan K sapnął wyraźnie niepocieszony, że nie pozwoliłem mu skończyć i po sekundzie namysłu kontynuował nieco ciszej: - Dostałem od was wczoraj wieczorem apgrejt do programu. I dzisiaj od rana nie mogę wydrukować dokumentów! – ostatni wyraz przeciął powietrze niczym wściekły koliber. - Od kogo dostał pan ten upgrade? - Od jakiegoś Zdzisława.
Zastanowiłem się przez chwilę. Zdzichu, jeden z naszych najmłodszych programistów, jak każdy młodzieniec doby Internetu, permanentnie nie dosypiał, źle się odżywiał (pizza, nawet wegetariańska, to nie dieta-cud) i wciąż obmyślał kolejne ulepszenia naszych systemów. Niestety, czasami ulepszając jedną część, powodował kompletną rozsypkę drugiej. Na dodatek bardzo specyficznie pojmował intuicyjność obsługi. Zdarzało się, że żeby wykonać jakąś funkcję, należało jednocześnie nacisnąć klawisz shift, enter, F10 i kliknąć myszką. Na pytanie dlaczego właśnie tak, Zdzichu odpowiadał filozoficznie: „To chyba logiczne, nie?” Pomyślałem więc, że może tym razem też coś zmajstrował.
- Rozumiem, że nic się panu nie drukuje, tak? – zacząłem precyzować. - Nie, nie. Drukuje się – w głosie pana K brzęczała irytacja. - Acha – mruknąłem, próbując zyskać na czasie. – Czyli kłopot z drukowaniem polega na...? - Bo cholera, nie ma danych! - Nie ma żadnych danych? - Nie no, niektóre są – pan K rozstawał się powoli z gniewem. - A jakich brakuje? – to niewinne pytanie miało mnie wreszcie doprowadzić do sedna. - Nadawca dokumentu się nie drukuje.
Poczułem się jak zwycięzca Wielkiej Gry! Nareszcie wiemy coś konkretnego i możemy pomóc! - Niech pan sprawdzi, co Pan wpisał w polu „NADAWCA”. Może jakaś awaria bazy danych? Pan K mruknięciem przyjął moją propozycję i zaczął stukać po klawiaturze. Po chwili skojarzyłem, że nie słyszę w słuchawce jego oddechu. - No i co, sprawdził pan? – spytałem zaniepokojony. - Taaa... - No i ...? – napięcie stawało się nie do zniesienia. - A bo cholera, z tego wszystkiego zapomniałem wpisać tego nadawcy! – z trudem wykrztusił pan K. I znowu oddałem się filozoficznej zadumie nad właściwościami natury ludzkiej, która każe obwiniać wszystkich dookoła, by dopiero na końcu skonstatować własne przeoczenie. - W porządku – westchnąłem. – To niech pan wpisze tego nadawcę i wydrukuje – powinno grać. Do widzenia.
Ufff, początek dnia niezły. Zobaczymy co dalej. Zerknąłem w zlecenia na dziś i wyczytałem, że Julka umówiła mnie na instalację wersji demo w firmie DS. Siedziba firmy była tylko pięć minut jazdy od naszego biura, więc po chwili zameldowałem się pod bramą wjazdową. Strażnik spisał moje personalia i skierował do działu eksportu, gdzie powitał mnie sympatyczny łysy jegomość w granatowym fartuchu – pan R.
- Dzień dobry, dzień dobry – wyśpiewał. – Pan fachowiec przyjechał. Na instalację? Nie wiem, co wprawiało go w taką wesołość. Fakt, że będzie miał nowy program? Nieważne, grunt, że z uśmiechniętymi ludźmi łatwiej się dogadać. - No właśnie – ja również uśmiechnąłem się promiennie. – Koleżanka przekazała mi, że prosiliście Państwo o instalację wersji demo naszego systemu. Na jakim komputerze mam to umieścić? - Kochanieńki – pan R ścisnął mnie za ramię i podniecony krzyknął: - Już dzwonię po informatyka. On się na wszystkim zna! Pogadacie jak fachowiec z fachowcem! Już... - Nie, nie – przerwałem. – Wolałbym nie rozmawiać z informatykiem. Wie pan, ja mam pewne trudności ze zrozumieniem języka, jakim oni się posługują. Lepiej, gdyby objaśnił mi to jakiś normalny człowiek.
Pan R przyglądał mi się przez chwilę w zadumie, po czym z wyraźnym zmieszaniem wydukał: - Yyyyy, ale pan przecież też jest informatykiem? - Nie – zawiesiłem na chwilę głos. - Historykiem sztuki. Po dwudziestu sekundach pomyślałem sobie, że chyba pójdę po jakąś szklankę z wodą czy jak, bo inaczej będziemy tak stali do końca dnia. Pan R przeobraził się w posąg i zdaje się, że przy okazji pobił rekord w powstrzymywaniu mrugania oczami. Wreszcie natura zwyciężyła, mięśnie żuchwy nie wytrzymały i pan R strzelił zębami, zamykając otwarte od jakiegoś czasu usta. Zgrzyt zębów wybił go z letargu, jego wzrok odzyskał ostrość, a umysł powrócił z dalekiej podróży.
- Historykiem sztuki... – powtórzył niczym echo w bardzo, bardzo wysokich górach. – To właściwie, yyyyyyyy, jak pan... - Po prostu... – postanowiłem wybawić człowieka z opresji, bo domyśliłem się że jeszcze chwila i przestanie kojarzyć własne imię. – Takie życie. Praca wybiera człowieka, a nie człowiek pracę. Studiowałem historię muzyki, a na chleb zarabiam jako szkoleniowiec i serwisant specjalistycznego oprogramowania. To gdzie te komputery? – zagaiłem, kończąc wątek autobiograficzny.
Pan R drgnął i po chwili zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym miałem dokonać instalacji. Zaraz po tym jak usiadłem do klawiatury, cichutko wymknął się z pokoju. Zjawił się dopiero kiedy wychodziłem. Widziałem, że coś go gryzie. Wreszcie przełamał się i wystękał: - Wie pan, chciałem zapytać, czy z tą historią sztuki to pan żartował? – nadzieja w jego głosie mogłaby podnieść na duchu cały Tybet. Niestety, byłem bezwzględny: - Nie. Mogę jeszcze dodać jako ciekawostkę, że jeden z naszych wdrożeniowców jest weterynarzem. Do widzenia!
Wsiadając do auta, obiecałem sobie, że wpadnę tu jeszcze w przyszłym tygodniu. Pan K sprawiał bowiem wrażenie człowieka, któremu niebo runęło na głowę...
Środa
Dzisiaj cały dzień w biurze. Zaczęło się ostro, bo o 8:30 zadzwonił Walduś , jeden z programistów. Bąknął smutnie, że niestety będzie dzisiaj później, bo jego śliczny nowy samochodzik ma aktualnie zamiast kółek niepraktyczny stosik z cegieł. Swoją drogą, tacy szybcy złodzieje mogliby szukać fuchy w zespołach Formuły 1. Tam zdaje się też zdejmują koła na czas…
Podjechałem pod blok Waldka i zawiozłem go do siedziby ubezpieczyciela. Na szczęście nie było kolejek, więc po wypełnieniu hektara dokumentów, wylądowaliśmy przed obliczem pani przyjmującej zgłoszenia. Wbrew obiegowej opinii pani była miła, aczkolwiek w pewnym momencie nastąpił zgrzyt. Usłyszeliśmy bowiem z jej ust pytanie, czy auto jest już na placu ubezpieczalni, czy dopiero podjedziemy, bo trzeba zrobić oględziny. Spojrzałem na Waldusia, Walduś na mnie, przełknąłem nerwowo ślinę i przypomniałem:
- Ale my zgłaszamy kradzież kół… - No wiem – rzuciła szybko pani. – Niestety, rzeczoznawca musi określić stan szkody i potwierdzić brak tych kół. Czułem, że coś jest nie tak, ale nie umiałem zdefiniować problemu. - Kiedy właśnie, yyy… - spojrzałem jeszcze raz na czerwonego Waldusia. – Sęk w tym, że tych kół nie ma!
- No tak – przytaknęła pani. – I teraz ten fakt musi potwierdzić rzeczoznawca. Pomyślałem, że trzeba inaczej, bardziej po ludzku. - Bo wie pani – zacząłem cichutko. – Kolega mieszka pięć kilometrów stąd. Wyszedł z domu i zobaczył, że ktoś zdjął z jego auta koła. Od razu pomyślał, że musi tu do pani podjechać, ale doszedł do wniosku, że bez kół może mu się nie udać. Dlatego też zostawił auto pod domem i przyjechał tutaj ze mną. Drugim autem. A jego auto zostało na osiedlu. Pięć kilometrów stąd. Bez kół!
Pani patrzyła przez chwilę w zadumie po czym odparła: - No ja rozumiem. To niech pan założy koła i przyjedzie… Odpuściłem sobie. Zakończyliśmy wypełnianie dokumentów i uradziliśmy, że Walduś kupi nowe koła i przyjedzie do PZU żeby rzeczoznawca mógł ocenić co i jak. Nie wspominałem o tym, że auto straci swój podstawowy atrybut, czyli brak kół, bo widać to nie jest istotne. Grunt, że wypłacą pieniążki. Przez to wszystko zaczął mi się rysować pewien plan szybkiego zdobycia fortuny kosztem ubezpieczalni, ale jako uczciwy obywatel szybko go odrzuciłem.
Wróciliśmy do biura. Zająłem się stosem dokumentów, które czekały na wpięcie w odpowiednie segregatory. Porządki co chwila przerywa telefon, więc nie idzie to zbyt sprawnie. Zadzwoniła między innymi pani S z Grodziska. Roztrzęsiona informuje, że po wczorajszej wizycie Zygmunta, naszego wdrożeniowca, przestał działać komputer. Po chwili wyjaśnień okazuje się, że komputer uruchamia się, ale nie do końca. Po kolejnej chwili pani S udało się wyszarpać z komputera dyskietkę, którą zostawił Zygmunt i komputer ruszył. Jak to dobrze nieść pomoc…
Czwartek
Lubię czwartek. Jest tuż przed piątkiem, który z kolei jest takim przedsmakiem weekendu. Właśnie, co ja będę robił w ten weekend? Może kino? Albo wystawa kotów? A może jedno i drugie? Najlepiej chyba będzie...
Zadzwonił telefon: - Co pan oferuje? – zapytał męski głos. - Nie rozumiem – odparłem odruchowo. - Noo, co pan może mi zaproponować? Poczułem, że może być interesująco. Nie byłem pewien czy gość nie pomylił numeru, ale postanowiłem pociągnąć temat. - A czego pan potrzebuje? - A co pan ma? Świetnie, zaczyna się jak Dziewoński z Michnikiewiczem w słynnym skeczu „Czy to Kuba?”. - Ale co konkretnie pana interesuje? - No wie pan.... Bo ja dostałem ten numer i..... To co właściwie pan może zaproponować? - Wiele rzeczy – mruknąłem tajemniczo. – Skąd pan ma numer i po co pan dzwoni? - Chciałem coś kupić. - Proszę bardzo. Musi pan tylko powiedzieć co. - A co pan ma? O nie, znowu to samo!? - Proszę pana – powiedziałem szorstko. – Skoro pan do mnie dzwoni, to chyba w jakimś konkretnym celu. Produkujemy szeroki asortyment oprogramowania i bardzo chętnie coś z tych rzeczy panu sprzedam. Muszę tylko wiedzieć co! - Właśnie, właśnie – ucieszył się mój rozmówca. – Oprogramowanie. Chcę kupić oprogramowanie. - Ok. Teraz niech pan sprecyzuje co panu jest potrzebne. - Yyyyyy... Myślałem, że na wiosnę może będę potrzebował.... Właściwie to... Hmmmm... W słuchawce zapadła cisza. Po chwili z drugiej strony skruszony głos wyznał: - To ja zadzwonię później.
Tradycyjnie już popadłem w zadumę. Gryzły mnie dwie rzeczy. Jedna to fakt, że mój szef powinien mnie zwolnić. Trafia do mnie człowiek, który ewidentnie chce się pozbyć pieniędzy, a ja nie wciskam mu najdroższego naszego produktu. Prawdę mówiąc, nie wciskam mu niczego. Druga rzecz, która zaczęła mnie nurtować, to te wszystkie cholerne szpiegowskie filmy. Facet na dobrą sprawę gadał ze mną czymś w rodzaju szyfru. Może to jakiś kod? Tajne służby? W co ja się wpakowałem?
Nie zdążyłem głębiej tego wszystkiego rozpracować, bo telefon zadzwonił znowu. To było gorsze niż trąba powietrzna! Kobieta, która zadzwoniła, domagała się stanowczo przyjazdu któregoś z serwisantów. Ciężko było z tego krzyku wyłowić jakiś konkret, w końcu jednak zrozumiałem, że na całym ekranie, od góry do dołu widać tylko literkę ”z” i nic ponadto. Na moją delikatną sugestię, że to niekoniecznie jest mój problem, bo to raczej nie dotyczy oprogramowania naszej produkcji, usłyszałem barwną mieszankę stadionowych wyzwisk i kobiecej rozpaczy. Na szczęście do rozwścieczonej pani nie było daleko, więc podjąłem jedyną słuszną decyzję i wsiadłem w samochód. Na miejscu usiadłem naprzeciw komputera, przez parę sekund obserwowałem biegającą po ekranie literkę „z”, po czym spojrzałem głęboko w brązowe oczy ciężko obrażonej na mnie pani i podniosłem leżącego na rogu klawiatury harlequina. Literka zniknęła, a ja wystawiłem fakturę za usługę i dojazd. Jak to dobrze czuć się potrzebnym...
Piątek
Dzisiaj szkolenie. Tylko 60 km od biura, więc na popołudnie zaplanowałem jeszcze parę spraw. Niestety, 30 km za miastem nadziałem się na korek. Po kilku minutach okazało się, że droga blokowana jest przez rolników. Świetnie. Staliśmy pół godziny. Po pięciu kilometrach znowu blokada. Dzwonię do klienta i informuję, że się spóźnię. W międzyczasie zauważyłem, że niektórzy spryciarze objeżdżają blokadę polem. Spróbowałem. Więcej próbować nie będę. Fabia nie ma trybu offroad.
Po kwadransie puścili nas. Ale znowu zatrzymali dwa kilometry później. Szlag mnie zaczął trafiać. Innych kierowców też. Najbardziej denerwował się jeden szofer cysterny. Przez chwilę zastanawiałem się, czy go nie namówić na staranowanie tego towarzystwa w kaloszach, ale odpuściłem sobie. Jedziemy. Po chwili na drodze dostrzegam radiowóz. Policja kieruje ruch na drogi objazdowe, żeby uniknąć blokad. No, nareszcie do czegoś się ta policja przydała! Stoimy. Na objeździe też blokada. Czterech chłopów z pługiem. Dzwonię do klienta, że się spóźnię – trochę mocniej. Ruszamy. Próbuję nadrobić stracony czas. Stoję. Tym razem nie rolnicy. Policja z radarem. Mają, cholera, Eldorado! Każdy po tych przymusowych postojach depcze na gaz ile wlezie, a oni czekają.... Zagryzłem zęby i zapłaciłem mandat. Uśmiechnięty policjant ostrzegł, że w następnej wiosce też stoją z radarem. By was pokręciło!
Dojeżdżam do klienta spóźniony dwie i pół godziny. Ludzie są podenerwowani, ale z tym umiem sobie poradzić. Gorzej, że palą jak smoki. Oczywiście nikt nawet nie wpadł na to, żeby zapytać czy mi nie przeszkadza ta chmura dymu. Krztusząc się i prychając, przeprowadziłem szkolenie. Niestety jedna z osób cały czas po coś wychodziła, więc w przyszłym tygodniu będzie pewnie jednym z najczęściej do mnie dzwoniących. Ufff, wreszcie zakończyliśmy. Wytarłem załzawione od tytoniu oczy i podreptałem do samochodu. W drodze powrotnej nie było blokad. W końcu rolnik też człowiek i czasem odpocząć musi. Na szczęście. Tak czy inaczej moje popołudniowe plany szlag trafił. Do miasta wjechałem po 17:00 i po chwili wahania skręciłem w kierunku domu. Czas zacząć weekend...