Czasem bywa tak, że jakiś dzielny poszukiwacz tajemnic przeszłości zaskakuje świat odkryciem, które wywraca do góry nogami całą naukę i pobudza fantazję miłośników teorii spiskowych.
Później jest wszystkim jakoś tak smutno, gdy okazuje się, że rzekome znalezisko było jednym, wielkim, niegodnym nawet cienia uwagi wałem.
Nie do końca wiadomo na co liczą samozwańczy archeolodzy, którzy zyskują rozgłos dzięki swym oszustwom, jednak niesmak po takim wichrzycielskim „odkryciu” pozostaje na długo. Oto kilka słynnych wykopalisk, które okazały się spreparowanymi fałszywkami.
Gigant z Cardiff
Stare legendy, mityczne historie, a nawet i Pismo Święte - wszystkie wspominają o tym, że kiedyś na Ziemi żyli giganci – przypominające ludzi bestie o olbrzymich rozmiarach. Nigdy jednak nie udało się znaleźć racjonalnego dowodu na faktyczne istnienie takich istot. Do czasu.
W 1869 roku grupa robotników kopiących studnię w jednym z gospodarstw położonej w stanie Nowy Jork mieściny Cardiff natrafiła na przedziwne znalezisko. Była to doskonale zachowana skamielina olbrzymiego człowieka.
Amerykańskie dzienniki oszalały – temat rewolucyjnego odkrycia nie schodził z pierwszych stron gazet przez długi czas. Nawet „New York Times” donosił, że tajemniczy posąg jest skamieniałym, prehistorycznym gigantem.
W rzeczywistości posąg wykonany został na zlecenie pewnego nikotynowego biznesmena – George’a Hulla. Będący ateistą przedsiębiorca, wdał się kiedyś w dyskusję z pewnym przedstawicielem kościoła metodystów, który opowiedział mu o opisanych w Księdze Rodzaju olbrzymach. Zainspirowany tą informacją mężczyzna wynajął robotników, aby ci wykonali z gipsu rzeźbę o wysokości 3,2 metra. Zleceniodawca powiedział im, że będzie to podstawa do powstającego w Nowym Jorku monumentu Abrahama Lincolna.
Posąg został poddany szeregowi zabiegów mających nadać mu wygląd naruszonego przez ząb czasu. Był m.in. polewany kwasem i obijany ostrymi narzędziami. Następnie Hull przetransportował olbrzyma na ziemię Williama Newella – swojego zaufanego kuzyna, który zgodził się, aby gipsowy gigant spoczął na jego farmie. Cały proces budowania, postarzania i przewożenia posągu pochłonął równowartość współczesnych 46 tysięcy dolców!
Czy to się w ogóle opłacało? Ależ jak najbardziej.
Po tym, jak amerykańskie gazety zrobiły wokół odkrycia wiele szumu, Newell postawił na swej farmie wielki namiot i za opłatą 25 centów (którą później podniósł do 50 centów) wpuszczał do niego ludzi chcących z bliska obejrzeć skamieniałego olbrzyma. A chętnych nie brakowało.
Wkrótce sam Hull ubił interes z pewną nowojorską firmą, która za cenę dzisiejszych 436 tysięcy dolarów kupiła część praw do organizowania wystaw z gigantem w roli głównej. Po roku wielkiej popularności i jeszcze większych pieniędzy, które archeologiczne „odkrycie” pomogło zarobić, uczeni dowiedli, że jest to jedno, wielkie, gipsowe oszustwo.
Tiara SajtafernesaW 1896 roku muzeum w Luwrze z dumą ogłosiło, że za sumę 200 tysięcy franków nabyło złote nakrycie głowy należące do scytyjskiego króla Sajtafernesa. Eksponat miał pochodzić z II-III wieku przed naszą erą i wykonany został przez dawnych złotników.
Władca ze swymi wojskami najechał grecką kolonię w Olbii i zgodził się na opuszczenie tych ziem po otrzymaniu od ich mieszkańców kosztownych prezentów. Jednym z nich była właśnie ta tiara.
Niektórzy archeologowie podważali autentyczność skarbu. Doszukiwali się pewnych stylistycznych nieścisłości w jego ornamentach (elementy nakrycia królewskiej głowy wyglądały, jakby były skopiowane z innych scytyjskich dzieł sztuki). Niektórzy też zastanawiali się czemu tiara nie nosi na sobie żadnych śladów starości.
Pewnego dnia w Paryżu pojawił się pochodzący z Odessy złotnik – Izrael Ruchomowski. Osobiście stawił się przed dyrekcją muzeum i stwierdził, że to on jest twórcą eksponatu. Wykonał on go na zlecenie dwóch handlarzy dziełami sztuki, którzy twierdzili, że będzie to prezent dla ich przyjaciela – cenionego archeologa.
Eksperci z muzeum nie chcieli uwierzyć w słowa rosyjskiego złotnika aż do chwili, gdy ten zaprezentował szkice swoich projektów i na oczach komisji pokazał swe warsztatowe możliwości. Do cna upokorzeni włodarze jednego z najsłynniejszych muzeów świata czym prędzej usunęli z wystawy ten eksponat. Ruchomowski tymczasem zyskał światową popularność jako wybitny artysta, którego dzieło przez długi czas uznawane było za dzieło rąk scytyjskich złotników.
Czaszka „człowieka z Piltdown”A to znalezisko zawdzięczamy Charlesowi Dawsonowi, archeologowi – hobbiście, który w 1908 roku natrafił w angielskiej żwirowni położonej koło miasta Piltdown na tajemnicze kości nieznanego nauce prehistorycznego ludzia. W kolejnych latach poszukiwacz odnalazł brakujące szczątki tej istoty, w tym i jej kompletną czaszkę.
Uczeni nie wiedzieli, co o tym znalezisku myśleć – oto bowiem mieli do czynienia z czaszką ludzką o szczęce zbliżonej do tych, które mają małpy. Wielu podekscytowanych naukowców zgodnie uznało, że jest to „brakujące ogniwo” ewolucji człowieka. Podczas gdy niektórzy sceptycy kręcili nosami twierdząc, że Dawson wciska im kit, archeolog kontynuował wykopaliska w tej samej żwirowni i już wkrótce znalazł drugą, taką samą czaszkę.
Dopiero w latach 50. przeprowadzono dokładne datowanie kości „człowieka z Piltdown”. Cóż się okazało? Większa część kości należała do pochodzącego z Ziemi Ognistej człowieka żyjącego w średniowieczu, natomiast szczęka została zdemontowana z liczących sobie 500 lat szczątków orangutana zamieszkującego Borneo.
Mumia perskiej księżniczkiW 2000 roku w pakistańskiej prowincji Beludżystan wykopano sarkofag, który zgodnie z inskrypcjami zawierał w sobie mumię córki króla Kserksesa I. Zasuszone zwłoki księżniczki wystawiono w Narodowym Muzeum Pakistanu. Archeolodzy twierdzili, że zmumifikowana dziewczyna zmarła 2600 lat temu, a sam eksponat był prawdziwą perełką – dotąd bowiem nikt nie przypuszczał, że dawni Persowie posiedli umiejętność mumifikowania zwłok.
Dopiero późniejsze naukowe ekspertyzy znaleziska dowiodły, że o ile sam sarkofag liczy sobie zaledwie 250 lat, to już ususzona kobieta wyzionęła ducha całkiem niedawno, bo nie dalej niż dwa lata przed odkryciem artefaktu… Żeby tego było mało, wszystko wskazuje na to, że ktoś celowo ubił biedną niewiastę, tylko po to, aby zrobić z niej mumię i oszukać ekspertów z pakistańskiego muzeum.
Artefakty z TucsonKto pierwszy dotarł do Ameryki? Hiszpanie? Wikingowie? A może… Żydzi?
W 1924 roku w wapienniczym piecu odkrytym koło miejscowości Tucson (stan Arizona) natrafiono na pokaźną ilość ołowianych krzyży, ozdób i broni, na których powierzchni wyryto inskrypcje w łacinie oraz w języku hebrajskim. Żeby tego było mało, na jednym z mieczy utrwalono wizerunek najprawdziwszego diplodoka!
Z opisów znajdujących się na artefaktach wynika, że ich autorami są żydowscy podróżnicy, którzy w VI wieku naszej ery opuścili Rzym i w roku 775 dotarli na nowy kontynent, gdzie założyli kolonię. Wkrótce też wdali się w konflikt z lokalnym ludem, który został zidentyfikowany jako Toltekowie.
Zanim media zaczęły kwiczeć z radości, szybko udowodniono, że znalezisko jest kolejną, niezbyt przemyślaną, mistyfikacją. Liczące sobie 1150 lat skarby znalezione we współczesnym piecu? Rysunek dinozaura? Miecze wykonane z ołowiu - metalu zupełnie nienadającego się do tego celu? Tajemnicze napisy wyglądające, jakby ktoś bezczelnie spisał losowe zdania z podręcznika do nauki łaciny?
Zanim archeolodzy wyśmiali to absurdalne odkrycie, Charles Manier, osoba, która „znalazła” te artefakty, bliska była sprzedania ich za całkiem niezłą sumkę… uniwersytetowi w Arizonie.
Źródła: 1,
2,
3,
4