Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Z życia wesołej ekipy budowlanej, czyli budowa widziana oczami kierownika II

153 062  
730   70  
Kierownik Zielarz_ms i jego ekipa powracają. Zwycięzcą dzisiejszego odcinka bezapelacyjnie został Stefan. Zresztą przeczytaj!

O uzbrojeniu terenu.
Kiedyś korytowaliśmy pod krawężnik i nagle trach. Kopaliśmy na głębokości 40 cm poniżej poziomu gruntu i trafiliśmy kabel. Tutaj są trzy drogi rozwiązania problemu.

1. Na pałę, połączyć kabelki ze sobą i liczyć na to, że się nie wyda, chociaż wyda się pewnie po pierwszej zimie lub po innych czynnikach powodujących, że nieszczelne zaizolowanie kabli spowoduje dostanie się wilgoci i takie połączenie i tak szlag trafi. (chyba że ma się akurat mufy termokurczliwe, wtedy można ryzykować)
2. Zgłosić na telekomunikację awarię; przyjeżdża serwis, spisują protokół, obciążają dosyć słono firmę, która jest sprawcą. W tym przypadku można by było iść tą drogą, bo kabel był za płytko, ale zależało na czasie, szef też uznał, że nie warto się z nimi przepychać i wybraliśmy opcję 3.
3. Dzwoni się bezpośrednio do serwisantów, oni to zreperują jak trzeba, odpala im się po stówce, ma się spokój z kablem.

Wybrano opcję 3., pomimo wykłócania się z szefem o to, że z mojej kieszeni nie pójdzie na zapłatę jegomościom telekomunikacyjnym (ja bym się kłócił, że kabel za płytko, poza tym nie w tym miejscu, gdzie był wskazany na mapie, ponadto nad nim nie było żadnej taśmy ostrzegawczej). Przyjechali, zrobili, skasowali, pojechali.

Przyszło do korytowania pod krawężniki po drugiej stronie ulicy i uczulam chłopaków najuprzejmiej jak umiem:
- Kierwa, tu był kabel, był płytko, kopcie ręcznie, bo kierwa jak go jebniecie, to ja was kierwa jebnę szpadlem w łeb.

Pojechałem ogarniać co się dzieje na drugiej budowie, gdzie miałem zastępować w ten dzień kumpla, bo pojawił się jakiś problem Nagle telefon od chłopaków.
- Kierownik, kabel jeblim, co robić?
- Noż kurwa, jak to? Kopaliście ręcznie, to jak go mogliście trafić?
- No bo my kopalim szpadlami, ale nie wyrzucalim z wykopu i łychą zgarniał resztę i za głęboko wybrał...
- Gówno mnie to obchodzi, macie numer do gości z telekomuny, załatwiacie to z nimi i szefem i mnie to gówno obchodzi. Ja się nie będę wykłócał z szefem z czyjej kieszeni im zapłacić. - Akurat miałem bardzo zły dzień.
Przyjeżdżam na budowę, gości z telekomuny ni tutu, chłopaki dalej robią, to się pytam, co ostatecznie zrobili.
- Nooo... połączylim, ale były dwa białe kable. Może się uda.
- Czy was pojebało?
- Ale kierownik, Darek kiedyś robił w telekomunie, to on wiedział który z którym połączyć, zresztą jak do fajrantu nikt nie przyjdzie, to znaczy, że wszystko jest dobrze.

Do fajrantu nikt nie przyszedł. Ktoś przyszedł trzy dni później.
- Panie, od kiedy kopaliście pod ten krawężnik, telefon mi nie działa.
- Ja nic nie wiem, ale tutaj robili też wcześniej kanalizę, może oni coś zerwali, ktoś im źle połączył, zawilgociło się połączenie i przestało działać pewnie.

Faktycznie w tym miejscu kiedyś robili kanalizę i przyjeżdżał do nich właśnie jeden z telekomunikantów na naprawę w ramach trzeciej opcji rozwiązywania trafionych kabli. Zadzwoniliśmy po niego, przyjechał, popatrzył na połączone przez chłopaków kable i mówi, że to nie jego. No to z chłopakami idziemy w zaparte, że jak nie jego, że na pewno jego, że nie ma innej opcji. Uwierzył. Zrobił. Ale nagle wziął na spytki Pietrucha. Po pół godzinie pojechał, po czym przychodzi do mnie czerwony na twarzy Pietruch i mówi uradowany.
- Pół godziny chuj mnie dusił, że to pewnie my jeblim, ale nic się nie wygadałem.

* * * * *

Robiliśmy drogę w miejscowości, z której pochodzi firma. W miejscowości były dwa sklepy, jeden przy siedzibie firmy, drugi jakieś 600 m dalej, nad rzeką. Gdy mijaliśmy frontem robót siedzibę firmy, nie mogłem uwierzyć w wydajność chłopaków. Już sobie zaczynałem liczyć, że skończymy budowę przynajmniej 2 tygodnie wcześniej. Niestety, im dalej od siedziby firmy (a bliżej drugiego sklepu), tym robota szła wolniej. Gdy byliśmy na wysokości drugiego sklepu spostrzegłem, że brak na budowie Andrzejka i Tadzia. Nagle nad rzeczką, w zaroślach, mignęły mi gdzieś pomarańczowe kamizelki. No to idę. Idąc wzdłuż rzeki doszedłem do Tadzia, który kontempluje piękno przyrody odwrócony twarzą do rzeki, a za jego plecami srebrzy się nowiuśka, zgnieciona puszka po złocistym napoju.
- Noż do chuja ciężkiego, co to kuurwa ma być? - powiedziałem, co widocznie otrzeźwiło Tadzia.
- Ooo, kierownik, o co kierownikowi chodzi?
- O co chodzi? Nie dość, że mi z roboty spierdoliłeś, to jeszcze w dodatku piwo żłopiesz w godzinach pracy? No i po dniówce, panie Tadziu...
- Ale kierownik, ta puszka to nie moja, ja tylko na orzeszki przyszedłem, chce kierownik orzeszka?

Wyciąga do mnie rękę pełną orzechów włoskich. No jakoś mu nie uwierzyłem, że na orzeszki sobie poszedł z dala od budowy, tym bardziej że wokół żadnego drzewka orzecha, a i mówiąc do mnie cokolwiek oddech miał bynajmniej nie orzechowy. Jednak gdy konwersowałem sobie z Tadziem, gdzieś za plecami śmignął mi Andrzejek. Patrzę, a Andrzejek w miarę prosto idzie do sklepu. Nie zważając na nic poczekałem przy wejściu, aż wyjdzie. Wyszedł... z otwartym browarem. Andrzejek stanął w progu, zerka na mnie, na browar, na mnie, na browar, na mnie, na browar, odwraca się do mnie plecami i tupta przed siebie.
- Noż kurwa, przegiąłeś, co to ma być?
- O, kierownik, nie zauważyłem kierownika.

Ta, nie zauważyłem. Ale jeszcze nie wypił, a za chwilę pozbędę się drugiej osoby z budowy i zostałbym sam z trójką ludzi, a droga sama się nie zrobi.
- Albo wylewamy, albo kończymy sprawę inaczej, a dniówka za dzisiaj jest obcięta.
- Kierownik, ja tylko wypiję i będę robił!
- Nie ma opcji, wylewamy albo kończymy sprawę mniej przyjemnie, za chwilę zima się zacznie i zobaczymy, czy ktoś na zimę pana zatrudni.
- Już wylewam... - takiego żalu w głosie i oczach ja chyba nigdy nie widziałem.

Wylewa, ale tylko na godzinę spojrzałem na komórce, a ten już podnosi browar, żeby choć łyczka wziąć. Nie wziął. Widziałem, jak oczy się szkliły.

* * * * *

Szef jest entuzjastą kóz. Ma dwie kozy, trzyma je przy domu i dużo o nich opowiada, zrobił im szopkę nawet. Bardzo się nią szczycił. Mieliśmy podejść do tematu "projektuj i buduj". Załatwiłem biuro projektowe, w którym kiedyś pracowałem i jedziemy zrobić wizję lokalną. Idziemy, patrzymy co zrobić, jak zrobić, gdzie będą problemy na etapie realizacji, jakie koszty dodatkowe mogą się pojawić itp., jednak nagle patrzymy, a szefa nie ma. No był chłop i nie ma chłopa. Tymczasem on stoi przed jednym z domów, cały roześmiany i woła nas:
- Chodźcie zobaczyć jakie ładne kózki mają.

Trudno było wytłumaczyć to kumplowi z biura. Chociaż z drugiej strony może dobrze, że człowiek ma pasję. Dopóki nie zaczyna oglądać jakichś materiałów szkoleniowych z ISIS, to chyba nie mam powodów do niepokoju o jego upodobania.


* * * * *

Stefan ma pseudonim "tuptuś". Co się spojrzy na Stefana - on chodzi. Cały czas chodzi, przebiera nóżkami, nigdy nie stoi. Chodzi tu, idzie tam, pogania chłopaków, pracownik miesiąca. Miał osadzić kilka wpustów przykrawężnikowych, przez co miał nałożyć sobie na taczkę przywieziony z wytwórni beton i obrobić kilka tych wpustów jeden po drugim. Po 10 minutach Stefan jedzie z pustą taczką po kolejną partię betonu. Zrobił tylko jeden wpust, więc pytanie - jak on zużył całą taczkę betonu na jeden wpust.
- Ale kierownik, bo to tam trzeba przecież obetonować ładnie...
- Ja rozumiem obetonować, ale tyle żeby uszczelnić osadzenie na studzience i żeby dać beton pod kołnierz!
- No ale dookoła studni też...
- Stefan, co ty odpierdalasz? Wokół wpustu będzie normalna nawierzchnia, więc co ty tam chcesz jeszcze betonować?

Idziemy, patrzę, a na połączeniu wpustu ze studnią tylko kamienie - betonu zero. Z kolei wokół wpustu taka ze spokojem 20-centymetrowa otulina betonowa. Już nawet na masę nie było miejsca, bo beton sięgał górnej krawędzi wpustu. Jak się osadza wpusty wg Stefana? Regulujemy wpust do rzędnej, wysypujemy całą zawartość taczki, formujemy z betonu kopczyk, idziemy po kolejną partię betonu. Biorąc pod uwagę zużycie betonu i jakość połączenia wpustu ze studzienką, jednak zmieniliśmy trochę technologię.

* * * * *

Zabudowa rowu, czyli zmiana rowu na rurociąg, do którego podłącza się wpusty z drogi.Tutaj szef miał pole do popisu, bo na placu miał jeszcze stare rury i je wbudujemy. Inspektor zawitał na budowę tylko na odbiór, więc się "udało". Niektóre rury były nawet lekko uszkodzone, ale "wbuduj je, ja się z tego będę tłumaczył". Pokłóciłem się z szefem o to, ale ostatecznie te rury zostały wbudowane, ale chociaż "pouszczelniane". Kolejnym problemem okazało się to, że rury były różnych średnic, a przecież redukcje kosztują. Pomysł szefa, żeby to połączyć na geowłókninę, tak się kiedyś robiło i było dobrze. Nie moja specjalność, szef ma doświadczenie, pewnie wie co mówi - tak sobie naiwnie tłumaczyłem. Miało to wyglądać tak - o zgrozo - wkładamy rurę mniejszej średnicy w większą, wciskamy na chama włókninę, cieszymy się z połączenia... Do czasu, aż woda wypływająca z nieszczelnego połączenia spowoduje, że grunt się obsunie. Szef zadowolony ze swojego pomysłu, ja przerażony w stylu "Andrzej, to jebnie", ale co gorsza, woda nie płynie.
- Pewnie żeś coś przy niwelacji zjebał. - Zwrócił się do mnie szef i poszedł - w końcu swoje zrobił.

Sprawdzam dziennik niwelacji - w sensie zeszyt, który sobie założyłem, żeby sobie pisać wszystkie pomiary właśnie na takie sytuacje - wszystko się zgadza. Pomiar ułożonego rurociągu na jego początku i końcu - jest spadek. Rzut oka w rurociąg - wciskana włóknina zaczopowała połowę średnicy rury. Fakt faktem, włóknina blokowała wypływ wody nad wyraz skutecznie.

* * * * *

Robimy odtworzenie drogi w pewnej bardzo małej wiosce. Wcześniejsza droga zniszczona na tyle, że pozostał środkiem tylko taki pasek o szerokości ok. 1 metra. Reszta zniszczona przez wcześniejsze układanie w drodze różnych mediów. Jako że wioska mała, toteż szef stwierdził, że po co w ogóle geodeta? Co więcej, skoro to było odtworzenie, to dostałem na kartce spisane warstwy konstrukcji, w którą stronę ma być pochylenie poprzeczne drogi, na jakim odcinku i to tyle... Żadnej mapy, żadnego planu sytuacyjnego, żadnej niwelety, nic. Szef w ogóle zdziwiony, że się dopytuję o takie rzeczy, przecież kiedyś to się robiło krajowe drogi bez geodety i bez jakichś szczegółowych dokumentów, a teraz to każdy inżynier to by geodetę chciał, a to kosztuje. Pomijając fakt, że szef nie budował dróg, bo on sam jest od kanalizacji. Od dróg zawsze kogoś zatrudniał, ale sam chyba za bardzo się nie interesował co i jak... Niestety...

No cóż, dwa dni na odszukanie wszystkich kamieni granicznych, niwelacja, wrysowanie sobie szkicu, na podstawie którego będę to robił, tyczenie wszystkiego w terenie samodzielnie, w tym łuków i przechyłek, jednym słowem "projektuj i buduj bez projektu". W sumie z jednej strony fajnie, bo wiele rzeczy można było sobie samemu ustawić, a przy wykonywaniu wszystkiego z projektem nie zawsze można tak gładko skorygować niektóre niedociągnięcia projektu.

Kiedyś ustawiłem sobie wszystkie szpilki na łuku poziomym, naniosłem wysokości, łuczek wytyczony jak ta lala, wyokrąglenie z poprzedzającą go krzywą przejściową ze zmianą pochylenia zgodną z przepisami - pełna satysfakcja. Przyjeżdża szef, poczuł się w obowiązku, kazał wyrwać wszystkie szpilki - on to lepiej wytyczy. Wytyczył łuk (trzeba zaznaczyć, że pochylenie poprzeczne na łuku miało być inne niż na odcinku prostym):
- Widzisz, tak to się robi.
No to mówię, że w tym przypadku to nie do końca, bo to niezgodne z przepisami i jak już coś robić, to lepiej tak, żeby się to trzymało kupy. Na co szef stwierdził:
- Z jakimi przepisami? To są jakieś przepisy w sprawie dróg? Zawsze się tak robiło i było dobrze. Nie wymyślaj.
No OK...

* * * * *

Odtworzenie nawierzchni na pewnej lokalnej dróżce. Ogólnie frezarka bez automatycznej niwelacji, droga istniejąca skoleinowana, z wieloma wybojami itp., więc żeby z tego uzyskać w miarę równe podłoże pod nawierzchnię asfaltową, trzeba trochę pokombinować. Zatem niwelacja, przejazd frezarki, sprawdzenie, ponowny przejazd frezarki itd. Wszystko wyznaczone, więc zostało tylko powiedzieć: "Stefan, frezujesz od tego miejsca i kończysz PRZED mostkiem".
- Nie ma sprawy, kierownik.

No i fajnie, tak to ja mogę pracować. Wszystko jasne, to poszedłem do innej ekipy, wracam do Stefana. Robi tak jak powiedziałem - bajka.
Idę do kolejnej ekipy, wracam, Stefan frezuje zgodnie z zaleceniami - bajka. Idę do innej ekipy, wracam... No i bajka pojechała razem z frezarką Stefana za mostek. Stefan już za mostkiem, ale nic to, frezuje dalej niczym niewzruszony.
- Co tu się odjebało?! Człowieku, masz taśmę ostrzegawczą PRZED mostkiem, mówiłem, że masz skończyć PRZED mostkiem, a ty mi tu zaraz do krajówki tą frezarką dojedziesz!?

Stefan spojrzał, posmutniał, oczy ze Szreka i odpowiedź:
- Ale kierownik, bo ja wiedziałem, że kierownik mówił do którego miejsca mam frezować, ale ja nie dosłyszałem, a nie chciałem, żeby kierownik powtarzał, bo kierownik od rana taki nerwowy jakiś...

Nerwowy to ja dopiero zaczynałem być. Toteż chwilę jeszcze porozmawiałem ze Stefanem, wytłumaczyłem mu najprościej jak się da, żeby nie bał się prosić o powtórzenie niedosłyszanych poleceń, że gdybym go nie zatrzymał i dojechałby do morza, to czy frezowałby po dnie Bałtyku do Szwecji, czy też jednak by zawrócił itp. No nic, sprawę trzeba załagodzić, jazda do zarządcy drogi, wytłumaczenie się, znalezienie rozwiązania, poszło nawet gładko.W przyszłym roku będą wymieniać nawierzchnię na dalszej części drogi, więc rozścielmy masę na tym dodatkowo wyfrezowanym pasku i będzie dobrze.
Wracam na budowę.

Stefan frezuje drugi pasek (obok poprzedniego). Idę przy frezarce, nagle chłopaki od korytowania dzwonią, że jest problem, bo w coś trafili. Upewniam Stefana, że za jakieś 10 m zacznie się mostek i ma skończyć frezować PRZED mostkiem i idę zobaczyć, co się wydarzyło przy korytowaniu.
Wracam do Stefana, a Stefan jedzie. Minął mostek jakieś 2 metry wcześniej i jedzie. Minął koniec ostatniego pofrezowanego paska, a Stefan jedzie. Wiatr we włosach, frezy huczą, a Stefan jedzie. No po prostu jak ten koleś, co kosiarką przejechał przez Stany Zjednoczone, tak Stefan pędzi swoją frezarkę ku nieznanemu, znacząc swój pofrezowany ślad.
Wytłumaczenie Stefana: "Kierownik, ale kierownik mówił, że mam frezować drugi pasek, a przecież drugi pasek nie może się skończyć dużo szybciej niż ten pierwszy".
Już nie miałem sił pytać "dlaczego?".

Zobacz co się działo w części pierwszej.
17

Oglądany: 153062x | Komentarzy: 70 | Okejek: 730 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

25.04

24.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało