Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

"Poison Squad" - o tym, jak grupa wolontariuszy testowała na sobie działanie "trucizn" dodawanych do jedzenia

86 675  
354   86  
Bam! Na twoim talerzu ląduje pięknie zarumieniony kotlet, który swoim wspaniałym zapachem drażni apetyt tak bardzo, że już nie możesz się doczekać, aby wbić w ten ochłap zęby i rozkoszować się swym obiadem.

Doskonale jednak wiesz, że danie, które zaraz zaczniesz pałaszować zawdzięcza swój wygląd, świeżość, smak i zapach całej gamie spulchniaczy, barwników, aromatów i środków konserwujących. Czy objadanie się taką chemią może odbić się na zdrowiu?

Nieco ponad sto lat temu grupa ciekawskich łasuchów postanowiła na własnej skórze przetestować działanie substancji dodawanych do żywności. W ten sposób, w piwnicy siedziby amerykańskiego Departamentu Rolnictwa swoje „uczty” urządzali sobie członkowie grupy ochrzczonej mianem "Poison Squad"!

Pomysłodawcą tego szalonego projektu był doktor Harvey Washington Wiley – ceniony chemik, a od 1882 roku – dyrektor wspomnianego departamentu. W tamtym czasie uczony pracował nad wprowadzeniem ustawy dotyczącej kontroli jedzenia dopuszczonego do sprzedaży. Wiley za punkt honoru postawił sobie walkę o czystość produktów spożywczych, co było bardzo nie na rękę ówczesnym lobbistom związanym z tą branżą. Uczony nie zamierzał jednak ustępować. Przecież do jedzenia trafiającego na amerykańskie stoły dodawano kilka tysięcy nieprzebadanych na ludziach substancji!


Początkowo doktor testował poszczególne składniki dodawane do jedzenia karmiąc nimi własnego psa. Aby oszczędzić zdrowie swojego pupila, kiedy tylko Wiley zaczął sprawować urząd dyrektora Departamentu Rolnictwa, wykorzystał swoją pozycję do forsowania swego szalonego pomysłu. Ostatecznie udało mu się nakłonić Kongres do wydania 5 tysięcy dolców na powołanie grupy wolontariuszy, których zadaniem będzie testowanie na sobie dodatków gastronomicznych oraz badanie ich wpływu na trawienie i ogólne zdrowie konsumenta.


W piwnicy Departamentu Rolnictwa stworzono salę jadalną. Zatrudniono też kucharza, którego curriculum vitae mogłoby wprowadzić w kompleksy najlepszego nawet mistrza patelni. Perry, bo tak kazał do siebie mówić opłacony przez amerykański rząd kuchenny wymiatacz, wcześniej był osobistym kucharzem bawarskiej królowej. Jego zadaniem było sprawić, aby żarcie, którym raczyć się mieli biesiadnicy, było świeże. Świeża miała być też „trucizna” dodawana do każdego dania.


Idea była prosta – panowie zasiadali do stołu i pochłaniali kolejne porcje wyszukanych obiadów, powoli podnosząc dawki testowanych w danej chwili substancji. Wyżerka kończyła się w momencie, gdy któryś z jedzących pochorował się.

W skład tego dwunastoosobowego legionu królików doświadczalnych wchodzili ludzie z różnych kręgów. Były to jednak zawsze osoby wykształcone, inteligentne i o dobrej reputacji. Przy tym samym stole podtruwał się na przykład ceniony sprinter z uniwersytetu Yale, kapitan lokalnej drużyny kadetów i jeden z najwybitniejszych amerykańskich naukowców w swojej dziedzinie. Wszyscy podpisywali umowę, w której zobowiązywali się przez okres jednego roku jeść tylko i wyłącznie dania szykowane na rzecz organizacji. Dodatkowo biesiadnicy zrzekali się też ewentualnych roszczeń, jeśli w wyniku zatrucia doszłoby do poważnego ubytku ich zdrowia czy nawet śmierci.


Przed każdym jedzeniem panowie byli dokładnie badani – mierzono im temperaturę, badano puls i ważono. Co tydzień też laboratoryjnie analizowano ich kał, pot i próbki włosów. Większość z biorących w tym szalonym przedsięwzięciu osób nie dostawała żadnej zapłaty za swoje poświęcenie. W zamian za to mogli rozkoszować się wyśmienitymi, trującymi, daniami serwowanymi trzy razy dziennie przez wyśmienitego kucharza.

Ważenie "trucizny".

A gdzie pierwiastek kobiecy? Przecież mówimy o jedzeniu, kuchennych rewolucjach i podniebieniowych rozkoszach! No, cóż – doktor Wiley należał do wstrętnych, szowinistycznych świń i nie miał o przedstawicielkach płci pięknej najlepszego zdania. Uważał on, że „kobieta ma zbyt małą pojemność mózgu”, aby można było powierzyć jej tak poważne i odpowiedzialne obowiązki, jak dodawanie trucizny do żarcia. Kiedy maestro Perry odszedł ze swego stanowiska, a jego miejsce zajęła niewiasta, jeden z biesiadników miał rzec, wielce oburzony: „Baba? Nu, nu, nu! Kobieta może krzątać się po domowej kuchni, ale kiedy przychodzi do naukowego smażenia jajek i dodawania formaldehydu do zupy – zdecydowanie nie jest to robota dla niej!”.

Perry w swojej kuchni.

Pierwszym „daniem, którym faszerowali się badacze był boraks, czyli sól sodowa kwasu borowego – popularny środek wykorzystywany w przemyśle żywieniowym jako konserwant. W ciągu kilku miesięcy dwunastu ryzykantów przyjęło taką ilość tego składnika, że aż dziwne, że za jedyne niepożądane efekty nadużywania boraksu uznano bóle głowy i żołądka. Można więc uznać, że konserwant ten wyszedł z tego doświadczenia obronną ręką.

Tak wyglądała lista bożonarodzeniowych dań, które znalazły się na stole jadalni ukrytej w podziemiach Departamentu Rolnictwa.

Znacznie gorzej poradził sobie za to siarczan miedzi – środek, który to miał za zadanie nadać puszkowanej fasolce zdrowy, zielony kolor. Do nieprzytomności objedzeni tym „daniem” panowie skarżyli się na nudności, niektórzy dostali obfitej sraczki, wymiotów, zaobserwowano też nieodwracalne zmiany w wątrobie i nerkach. Prawdopodobnie niektórzy też nabawili się uszkodzeń mózgu…

"Czytałem w gazecie o Pańskich eksperymentach dietetycznych. Mam żołądek, który wytrzyma wszystko. Mam żołądek, który Pana zaskoczy. Złapałem siedem różnych chorób. Od 15 lat nie byłem u żadnego lekarza. 15 lat temu powiedzieli mi, że nie przeżyję 8 miesięcy. Co Pan o tym myśli? Mój żołądek wytrzyma wszystko." - takich listów od chętnych do eksperymentu doktor Wiley dostawał setki.

Mimo, że okupione wieloma cierpieniami badania doktora Wileya przynosiły efekty w postaci bardzo szczegółowych raportów opisujących wpływ na ludzki organizm poszczególnych dawek dodawanych do jedzenia substancji, w większości przypadków działania państwowych organów blokowane były przez związanych z branżą żywieniową, wpływowych biznesmenów. Producentom jedzenia nie na rękę było przecież rezygnować ze sprawdzonych metod konserwowania i barwienia swoich produktów, a badania nowych rozwiązań pochłonęłyby ogromne środki finansowe.


Na szczęście, lobbiści nie mieli wpływu na prasę, która z wielkim zainteresowaniem śledziła kolejne eksperymenty prowadzone przez członków tzw. „Poison Squad”. Doktor Wiley, który panicznie bał się, że dziennikarze będą notorycznie przedstawiali te poważne doświadczenia w prześmiewczym charakterze, kategorycznie zabraniał biesiadnikom puszczać pary z ust. Ostatecznie jednak sam twórca projektu zabrał głos i stał się rzecznikiem prasowym swojej zatrutej drużyny.


Szalony projekt amerykańskiego chemika może i nie wpłynął na zdelegalizowanie niektórych, szczególnie niebezpiecznych, konserwantów i wszelkiej maści ulepszaczy dodawanych do jedzenia, ale dzięki zaangażowaniu prasy, grupa wymęczonych smakoszy sprawiła, że obywatele zaczęli uważniej studiować etykiety kupowanego przez siebie żarcia.


Zdecydowanie uważamy taka metoda empirycznego badania konserwantów dodawanych do jedzenia, które trafia na nasze stoły, powinna wrócić do łask!

Źródła: 1, 2, 3
6

Oglądany: 86675x | Komentarzy: 86 | Okejek: 354 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało