Patrząc na dzieciaki z dzisiejszych podstawówek, aż trudno człowiekowi uwierzyć, że ongiś gówniarzowi do szczęścia wystarczył „korek” zakupiony na odpuście oraz średniej wielkości kamień. Przełom lat 80.-90. ubiegłego wieku to dość specyficzny okres – pierwsze na polskim rynku komputery, guma Turbo i oranżada w foliowych torebkach...
W nagrodę za dobre sprawowanie i doskonałe wyniki w zakuwaniu tabliczki mnożenia dostawało się szkolny odpowiednik medali, które dyndały na mundurze prezydentowi Jaruzelskiemu. Czerwona plakietka z napisem „Wzorowy Uczeń” budziła podziw i zawiść kolegów z klasy. To odznaczenie w połączeniu z funkcją dyżurnego operatora gąbki do tablicy tworzyła iście zabójcze combo, wywołujące rumieńce na licach żeńskiej części uczniów.
Czas komunii łączył się z kilkoma rzeczami. Po pierwsze trzeba było wbić się w jakiś obrzydliwy, niewygodny garniturek. Jednak ten mały mankament nie przysłaniał dwóch najważniejszych frajd tego podniosłego, religijnego wydarzenia. Pierwszym była możliwość wyrżnięcia gromnicą w łeb kolegi z klasy. Bitwa na gromnice w wyraźny sposób nawiązywała do „Gwiezdnych Wojen i , ku przerażeniu rodzicieli, stawała się najbardziej spektakularnym punktem komunijnego programu.
Jednak to co tygryski lubią najbardziej to prezenty. Bogatsze szczyle dostawały swoje pierwsze składaki marki „Wigry-3” (z nieodłącznym dynamem i kolorowymi, plastikowymi ozdobami na szprychach).
Biedniejsze małolaty zadowolić się musiały zegarkiem typu „Montana” (bynajmniej nie Hannah), który poza zupełnie niepotrzebną funkcją wskazywania czasu posiadał ukryty bajer – całą playlistę szpanerskich melodyjek, które odtwarzało się poprzez jednoczesne naciśnięcie dwóch guzików z prawej strony...
Dziś nawet ząbkujący zapełniacz pieluch jest posiadaczem konta bankowego i karty płatniczej. Drzewiej, kasę uzyskaną z rodzicielskich zasobów trzymało się w skarbonkach. Do wyboru były różne rodzaje plastikowych, tandetnych świnek, które napełniało się całymi latami. Kiedy knur (tudzież locha) swoje już ważył, należało rozpruć jego bebech i przeliczyć fundusze... których zawsze wychodziło kilkakrotnie mniej niż się spodziewaliśmy.


Zwykła kaseta magnetofonowa z etykietą, na której ktoś nabazgrał długopisem magiczny znak „C-64” powodowała, że w małolacie budziła się bestia. Lista gier na obu stronach plastikowego demona, zawierającego w swych trzewiach folię magnetyczną, była długa i zapewniała radochę na długie dni. Wciągnięcie cennej taśmy przez niesprawny magnetofon lub złamanie tak cennego oręża jakim był śrubokręcik do regulacji głowicy, zamieniał każdego z nas w zielonego Hulka gotowego niszczyć, palić i mordować... A podobno obalono już mit, że gry wywołują u gnojków zachowania socjopatyczne...
Wąsate woźne w swych niebieskich kombinezonach budziły grozę i dybały na życie każdego bękarta, który ośmieli się zrezygnować ze zmiany obuwia po wejściu do gmaszyska szkolnego. Dlatego też każdy małolat był posiadaczem worka z kapciami. Właściwie to ów worek stanowił idealne uzupełnienie kwadratowego tornistra wypełnionego książkami, których ciężar powodował, że byle powiew wiatru kierował szczyla ku glebie. Ząbkami do przodu.
Worek z kapciami służył do kręcenia młynków i, nade wszystko, do ciskania nim w przeciwników. Nierzadko lądował też na drzewie i za Chiny przeludnione nie chciał dobrowolnie stamtąd zleźć.
Dziś dzieciaki potrafią zapewne bez trudu zmajstrować rakietę typu ziemia-ziemia (z ultra-dokładnym systemem namierzającym). Ale niegdyś wystarczyło skubnąć matuli z kuchni odrobinę saletry, ew. proszku do pieczenia i zaopatrzyć się w plastikowe pudełeczko po Kinder-niespodziance. Odpowiednie proporcje wspomnianych środków, w połączeniu z wodą i solidnym wstrząśnięciem, dawały iście wybuchowy efekt. Miła to odmiana dla odpustowych pistoletów na kapiszony (te ostatnie wybuchały czasem i bez pomocy pistoletów...)
Wynalazek sprzedawany w saszetkach, który (teoretycznie) przeznaczony był do rozpuszczania w wodzie. Chyba jednak każdy z nas poznał inną, smaczniejszą formę zażywania Vibovitu.
Pewnie dziś tak by to właśnie wyglądało. My jednak woleliśmy mieć lepkie palce i resztki Vibovitu za paznokciami...
Koszmar, dla wielu porównywalny z koniecznością zjedzenia szpinaku. Tran podawany był w swej właściwej formie płynnej, tłustej cieczy. Dzisiaj dzieciaki idą na łatwiznę i zażywają go w postaci pigułek – pozwala to uniknąć, wykręcającego kiszki, smaku rybiego oleju. Niejedna babcia szykowała zapasy tranu (i środków motywujących dla wnusia) na zimę.
Był sobie kiedyś taki kanał, który zawierał w swoim programie kilka pozycji obowiązkowych dla każdego szanującego się małolata. Generał Daimos, Gigi i Kaptan Jastrząb. Wszyscy to oglądali i nikomu nie przeszkadzał fakt, że Tsubasa przez 90% odcinka biegł przez boisko (wszyscy czekali na kolejną odsłonę jego przygód, aby zobaczyć czy kopnięta przez niego, w ostatniej minucie, piłka trafi w końcu do bramki). Ale czy ktoś wtedy narzekał na karygodne nieróbstwo twórców serialu?
Ponadto Polonia 1 prezentowała włoskie filmy fikane i reklamy gdzie Katarzyna Figura prosiła o kontakt telefoniczny...
Chyba najbardziej nieodżałowana strata po okresie szczenięcym. No, powiedzmy porównywalna do supertwardych gum Turbo. No i te szpanerskie naklejki...
Z jakiegoś powodu wafelki Kukuruku nie dotrwały do czasów współczesnych i jedynie co nam po nich zostało to reklama umieszczona w sieci przez jakiegoś, niesionego nostalgicznym porywem serca, dobrodzieja.
https://www.youtube.com/watch?v=FNEoyiFLGKsPiosenka z tejże reklamy padła ofiarą młodocianych zgrywusów i niejedno dziecko wyśpiewywało:
„Kukuruku jest trujące, w szkole, w lesie i na łące. Nadziewane heroiną i od tego dzieci giną...”
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą