Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Inteligentna jazda > Ja i wstrętne choróbsko
Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Mam białaczkę. Ja? Nowotwór? Zmyślają. Dostanę jakieś tabletki i pojutrze będę zdrowy.

Od niepamiętnych czasów byłem niesamowicie chudy. Nie dlatego, że byłem niedożywiony, bo przy mojej mamie jest to raczej niemożliwe (sakramentalne Już się najadłeś?! przy każdym posiłku, niezależnie od tego, ile się zjadło), ale po prostu już taki jestem. Mam taką przemianę materii, że praktycznie mógłbym już jeść na sedesie. Pamiętam jak będąc w przedszkolu miałem występować w przedstawieniu jako wrona. Było to na początku lat 90 i jedyne okulary, jakie można było dostać na mojego postępującego zeza, były nieproporcjonalnie duże i babcine. Wyglądałem w nich i swoim przebraniu jak wielka, niekoniecznie dobrze odżywiona, sowa. Oprócz wspomnianego zeza i tęgiej sylwetki, zostałem jeszcze obdarowany krzywymi zębami. Dziękuję, drodzy rodzice, za okulary i aparat, bez nich dopiero byłbym brzydki.

Mimo tej całej mojej chudości, urósł mi brzuch. Taki duży. Jak dziecku na zdjęciach z relacji z wyprawy do Etiopii. Początkowo myślałem, że to od niesamowicie aktywnej formy spędzania wakacji, polegającej głównie na znajdowaniu się w pozycji bardziej horyzontalnej niż wertykalnej i promowaniu wyrobów polskiego piwowarstwa. Nie bolało mnie, więc trwałem w tym przekonaniu od końca września do świąt Bożego Narodzenia. Powiedziałem to potem w szpitalu do końca mojego pobytu lekarze, psycholog i pielęgniarki ciągle się z tego śmiali. Kiedy moja siostra (łamane przez lekarz) zobaczyła mój wyimaginowany twór piwnej diety, wysłała mnie zaraz do szpitala. Tam w ciągu) 1,5 godziny wykonano wszystkie potrzebne badania (ku mojemu zaskoczeniu, wcale ich nie trzeba dużo) i nie było większych wątpliwości co mi jest.

Ja? Nowotwór? Zmyślają. Dostanę jakieś tabletki i pojutrze będę zdrowy.

Okazało się, że jednak ja i to nie byle jak, bo trafiłem w niesamowitą zachorowalność. 1 (słownie: jedna) osoba na 100 000 mieszkańców rocznie. Moje rodzinne miasto, liczące coś ponad 22 tysiące mieszkańców, powinno mi dziękować, wyrobiłem im statystyczną normę ponad pięciokrotnie na ponad pięć lat. Można powiedzieć, że zostałem, tak jakby, wyróżniony. Nie wiem, kto mnie tak nagrodził, ale tak na następny raz: naprawdę, nie trzeba.

Parę dni później leżałem już w szpitalu. Od początku żyłem w przekonaniu, że jakoś się z tego wyliżę, bałem się leczenia. Bałem się tego, że będzie bolesne, długie i męczące. Od zawsze na sam widok igły reagowałem panicznie i jak na złość, zachorowałem na chorobę krwi. Nawiasem mówiąc, to ktoś ma tutaj strasznie cyniczne poczucie humoru. Na widok igły do pobierania szpiku mało nie zemdlałem. Koniec końców, nie było tak źle jak myślałem, ani z biopsją, ani z całym moim leżeniem w szpitalu.

Szczęście w nieszczęściu, nie straciłem nic ze studiów, bo akurat trafiłem z pobytem w klinice w przerwę między sesją, a obroną projektu inżynierskiego. Przez większą część starałem się nad nim siedzieć i dopracowywać. Jak się później okazało chemioterapia może i leczy nowotwory, ale na lenistwo jak na złość nie działa. Jak zwykle wszystko robiłem na ostatnią chwilę. Może i dobrze, trwałem dzięki temu w jakimś poczuciu normalności. Projekt skończyłem, złożyłem w dziekanacie dzięki pewnej dobrej duszy. Mniej więcej wtedy nastąpił przełom w walce z nadmierną ilością białych krwinek i najgorsze było za mną. Ostatni tydzień był formą wakacji nie licząc lichego jedzenia, budzenia wcześnie rano i kroplówek.

Pobyt w szpitalu nie był dla mnie czarno-biały. Na początku, gdy oswajałem się z myślą o chorobie, wszystko było szare i ponure. Z biegiem czasu jednak, leżenie na oddziale nabierało kolorów, każdego dnia odkrywałem nowe absurdy i kurioza. Jestem święcie przekonany, że łóżko, na którym leżałem, to chyba jeszcze sam Chruszczow montował. Szpital nie odbiegał od mebla, jeśli chodzi o datę i jakość wykonania. Jak to Ruscy mieli w zwyczaju, naoglądali się w telewizji cudów z zachodu, w tym przypadku chyba Le Corbusiera, i stwierdzili, że: a gdzie tam, zrobimy coś takiego taniej, lepiej, szybciej. Najlepiej u Włodka w garażu. Poza tym strasznie się uparli na robienie wszystkiego z wielkiej płyty, czego efekty możemy podziwiać do dzisiaj na każdym kroku. Powinno się zorganizować publiczną chłostę dla ludzi, którzy pozwolili na postawienie żelbetowych molochów, w takich miejscach jak Stary Rynek.

Jako, że umierające komórki mogły mi zatkać różne narządy, dostawałem dożylnie mniej więcej zylion litrów płynów dziennie. Do tego, co rano małą białą tabletkę nienawiści lek moczopędny. Działa to mniej więcej tak, że co 15 minut trzeba biegać do toalety. Problem w tym, że w końcu jestem podłączony do kroplówki. Załatwiać się do kaczki nie zamierzałem, mam białaczkę, a nie paraliż. Ciągle mnie widywano na korytarzu, jak pędzę ostatnimi mililitrami wolnego miejsca w pęcherzu z plastykowym workiem w zębach do łazienki. Przecież są stojaki na kroplówki! można by rzec. Zaprawdę powiadam, takie rzeczy, to tylko w Erze. Udając się do łazienki musiałem sobie zakręcić kroplówkę, wziąć ją w zęby, załatwić co muszę, umyć ręce, podłączyć na nowo, w tym samym czasie wypatrując, czy mnie nie nakryje oddziałowa- nasze lokalne gestapo.

Wizyty w łazience należały do jednych z gorszych wizyt w łazience w ciągu całej mojej 22 letniej kariery wizyt w łazience. Nie chodzi o czystość jako taką, było całkiem w porządku. Zaprojektowana była, jakże by inaczej, beznadziejnie, ale też nie o to chodzi. W męskiej toalecie były 3 kabiny, bez pisuarów, które z resztą mi i tak na niewiele by mi się zdały bo zmuszony byłem sikać do słoika bilans płynów. Wszystko się kręci wokół zupy mlecznej na śniadanie, której sam zapach u mnie powoduje odruch wymiotny, ale jak się okazuje, starsi ludzie mają mniej wyczulony węch, albo mniej złych wspomnień z wymienionym wcześniej daniem. 20-25 procent (usuń % albo procent) dorosłych w Polsce nie toleruje laktozy. Codziennie rano kończyło się tym, że wszystkie trzy dostępne sedesy przechodziły w stan kompletnej nieużywalności. Naprawdę, żeby dało się wyrządzić takie efektowne zabrudzenia, trzeba po prostu załatwiać się na tak zwaną sowę. Sikałem do słoika na korytarzu, na resztę czekałem aż wybije północ i przyjdzie pora sprzątania ubikacji. Nie byłem w stanie zrobić tego wcześniej. Późna pora nie była dla mnie problemem, salę obok leżał pacjent po wylewie z atakami paniki, które najbardziej lubił miewać je miewać więcej od 23 do 1. Gdybym nie grał w tym czasie w Heroes'a, pewnie bym się złościł.

Zupa mleczna to nie było jedyne nieporozumienie w diecie szpitalnej. Szef kuchni, o ile taki był, miał nie lada wyobraźnię. Makaron z pieczarkami i kapustą, mielony z ryby, zmielone ziemniaki w panierce udające kotlety, to tylko niektóre z rarytasów, które dostawałem na obiad. Do tego dochodzi śledź z czymś w czymś, serwowany bez setki zimnej wódki, kiełbasa z wody, serki topione, nieśmiertelny baleron i parówki, z którymi było wszystko w porządku, ale z jakiegoś niejasnego powodu podawane były w mydelniczce. Śniadania i kolacje wyglądały w sumie tak samo, różniły się tylko tą nieszczęsną zupą mleczną. Czasami trafiał się łakomy kąsek w postaci ogórka, który zostawiał po sobie aromat jeszcze na długo po zniknięciu najczęściej przez okno. Rada Starców do dzisiaj obraduje, czy były to ogórki konserwowe, czy kiszone. Niektórzy mędrcy skłaniają się ku bakłażanowi, co wydaje mi się najtrafniejsze. Codziennie na obiad była również zupa. Była zupa różowa, czerwona, żółta, dwie białe i jedna zielona, i każda jedna smakowała tak samo. Również pory podawania posiłków były dla mnie niezrozmiałe o 17 dostawaliśmy kolację. Gdyby nie dobre dusze, które mi przynosiły jedzenie, umarłbym szybciej z niedożywienia niż przez białaczkę. Może następnym razem Magda Gessler odwiedzi kuchnię szpitalną?

Nie tylko pory posiłków były, co najmniej, niejasne. Jak dobrze poszło, rano się budziłem 4 razy. Raz o 5, żeby zmienić pościel (sic!), potem o 6 na pobieranie krwi, o 7 na mierzenie temperatury i o 8 na śniadanie. Wieczorem też mierzyli mi temperaturę, ale przy tej okazji padało moje ulubione pytanie, na które czekałem odkąd wstałem. Dzień w dzień musiałem się spowiadać z tego, czy byłem na dwójeczce, czy nie. Dziękuję za dogłębne zainteresowanie moją osobą.
Dni mijały mi, ku mojemu zdziwieniu, całkiem szybko. Pomiędzy wszystkimi rutynowymi czynnościami szpitalnymi, takimi jak obchód, poranne pobieranie krwi, sprawdzanie temperatury oraz ciągłe bieganie do łazienki, resztę wolnego czasu zabierały mi odwiedziny. Siostra, z racji tego, że mieszkała w tym samym mieście, gdzie leżałem, odwiedzała mnie codziennie. Tak samo jej towarzysz życia, który pracował w tym szpitalu. Dziewczyna przyjeżdżała do mnie kiedy tylko mogła i starała się jak mogła zająć mi czas. Reszta rodziny i znajomi odwiedzała mnie, kiedy tylko mogła. Codziennie odwiedzał mnie psycholog i co jakiś czas ksiądz, który notorycznie próbował mi wcisnąć ostatnie namaszczenie. Wszyscy naokoło mnie pocieszają, przekonują, że wszystko będzie dobrze, powoli sam zaczynam w to wierzyć. Wtedy przychodzi ksiądz i pyta się, czy przypadkiem nie życzę sobie ostatniego namaszczenia. Pięknie.

Psycholog w szpitalu to bardzo fajny pomysł, mimo mojego początkowego sceptycznego nastawienia. Na początku pokarmił mnie trochę frazesami typu "dar życia" o przeszczepie szpiku (mój ulubiony). Wytłumaczył mi wszystko na temat choroby. Widać, że długo pracował już na tym oddziale, był w stanie odpowiedzieć na praktycznie każde moje pytanie. Później, jak już było wiadomo, że wszystko będzie dobrze, przychodził do mnie na kilkanaście-kilkadziesiąt minut, pogadać ze mną, jakbym wcale nie leżał w szpitalu pod kroplówką.

Był tylko jeden dzień, kiedy nikt mnie nie odwiedził - był to ostatni dzień mojego pobytu i akurat tak się zdarzyło, że panował jakiś wirus biegunki. Na szczęście się uchowałem, do dzisiaj twierdzę, że to od tej zupy mlecznej, której chyba tylko ja nie jadłem. Ilość ludzi, która przychodziła mnie odwiedzić, bardzo mnie podnosiła na duchu. Niektórzy byli bardzo zdziwieni, że wcale nie jestem umierający i wyglądam tak samo. Nie do końca rozumiem, o co chodziło, z wieloma widziałem się jeszcze na parę dni przed hospitalizacją.

Święta Bożego Narodzenia spędziłem w domu, w tym roku były one szczególnie "merry". Natomiast Sylwestra byłem już zmuszony spędzić w szpitalnym łóżku. Na dobrą sprawę nie lubię takich imprez, jak wspomniana ostatnia noc w roku, kiedy to jest się niejako (zobligowanym do świętowania. Mimo to, ucieszyłem się, że miałem w ten dzień gości, którzy przynieśli ze sobą bezalkoholowego szampana. Swoją drogą, nie mam pojęcia jak ja to mogłem pić i to lubić będąc mniejszym. Myślę, że jakby można było butelkować płynny cukier i nasączać go gazem, to tak właśnie by smakował. Niestety, nasza niesamowita impreza musiała się skończyć o 22, kiedy to amykali oddział. Dokładnie o północy zachciało mi się siku. Stałem tak w kabinie, rozmyślając w duchu, że mam chyba najgorszego sylwestra na świecie. Myliłem się. Obok w kabinie ktoś miał biegunkę.

Najgłupsze i najgorsze, co mogłem zrobić zaraz po diagnozie, to wpisać słowo "białaczka" w Google. Naczytałem się różnych rzeczy, mniej lub bardziej prawdziwych, relacji ludzi, artykułów. Oczywiście zaraz po tym ułożyłem sobie najgorszy możliwy scenariusz w głowie i uparcie się go trzymałem. Nic z tego, że mi tłumaczył lekarz, siostra, psycholog, nawet moja dziewczyna, że wcale tak nie jest, popierając wszystko logicznymi argumentami. Ja wytrwale tkwiłem w swoich irracjonalnych przekonaniach. Można powiedzieć, że na jakiś czas stałem się mentalnie kobietą.

Później zacząłem czytać tylko wiarygodne źródła i, być może to dziwnie zabrzmi, z ciekawością pochłaniać wiedzę o przyczynach białaczek, typach, zmienionych w jej trakcie komórkach, leczeniu. Widziałem w Internecie również jeden wpis od chłopaka, który się pytał, jaką białaczkę ma i dlaczego musi brać taki lek. Ludzie mimo wszystko bywają naprawdę beztroscy. Wydaje mi się, że dzięki temu, że poznałem ten cały mechanizm, który stoi za kulisami mojej choroby, łatwiej mi było się z nią oswoić i żyć.

Początkowo liczba moich leukocytów trzymała się na jednym poziomie i nie chciała spadać i to był czas mojego największego użalania się nad sobą. Nigdy w życiu nie czułem większej ulgi, niż kiedy po weekendowej przerwie pojawiła się moja pani doktor i oświadczyła, że w końcu wszystko zaczęło się poprawiać. Może to się wydawać śmieszne, że cieszyliśmy się razem z moimi najbliższymi z tego, że poziom moich białych krwinek wynosi już tylko 15 razy więcej niż norma.

Życie w szpitalu przypominało trochę więzienie. Miałem swoją celę, małą szafkę i taboret. Poza tym, przez kroplówki zmuszony byłem w niej siedzieć przez większość dnia. Jedzenie mi przynoszono, tak samo jak pozbawionym wolności ludziom. Jeśli mój stan się poprawi szybciej, niż przypuszczono, zostanę warunkowo zwolniony z zakładu szpitalnego. Po jakimś czasie zaczęły się rozmowy jak między więźniami. Na co leżysz? Ile leżysz? Jakie miałeś ostatnio wyniki? Kiedy idziesz na badania? Kiedy wychodzisz? Chyba za krótko leżałem, bo nie zdołałem w ciągu swojego pobytu zauważyć, kto grypsuje, a kto nie.

Bezmyślne gapienie się w ekran telewizora i komputera nie okazało się wcale takie nieprzydatne jak się mogło wydawać. Kiedy tam trafiłem, wiedziałem już mniej więcej co i jak. Trzeba było trzymać się ze swoimi. Dla mnie, białego człowieka, najlepszym wyborem byli naziści, ale jak na złość nie mogłem nikogo złapać bez koszuli, żeby sprawdzić czy ma swastykę na piersi. Za to spotkałem wiele starszych ludzi, dlatego stwierdziłem, że wmieszam się w tłum młodzieży. Tak też w pojedynkę zacząłem trudną walkę o byt w szpitalnym półświatku.

Wiedziałem, od czego zacząć. Trzeba mieć po swojej stronie klawiszy. Tak więc starałem się utrzymywać jak najlepsze kontakty z pielęgniarkami, co nie było trudnym zadaniem, szczególnie, że były wyjątkowo miłe. W przeciwieństwie do pielęgniarki oddziałowej, która za każdym razem, gdy odbywał się generalny obchód cel, znajdowała u mnie jakieś nowe nieprawidłowości. Miałem szczęście, że nigdy nie znalazła mojej kolki.

Z dnia na dzień zyskiwałem coraz to nowe przywileje. Zmniejszano mi co jakiś czas ilość dziennych kroplówek, przez co mogłem więcej bywać na dziedzińcu. Odstawiono mi cytostatyki, po których miałem mdłości. Któregoś pięknego dnia powiedziano mi, że już nie muszę sikać do słoika. Później wyjęto mi centralne wkłucie. W ostatnich dniach mojego leżakowania zdarzyło się nawet, że raz nie pobrano mi rano krwi, tylko mogłem się wylegiwać do 8.

Tydzień po najlepszych wiadomościach w moim życiu wypuszczono mnie na wolność. Jak mi powiedziano - moja krew miała wyjątkowo dobre zachowanie.

Teraz muszę co miesiąc meldować się na posterunku po leki. To jest kolejna okazja, żeby podziwiać kunszt architektoniczny tego miejsca. Z drugiej strony, nic tylko narzekam na ten szpital, a mógłbym w sumie ich zrozumieć. Kto by się przecież mógł domyślić, że w szpitalu pojawią się jacyś ludzie na wózku? Stąd też mamy takie rzeczy jak windy na półpiętrach, gdzie niepełnosprawni muszą wjechać specjalną rampą obsługiwaną przez panią portierkę. Mamy również przychodnie, które są, z jakiegoś powodu, oddalone od wejścia głównego, tak, że mamy oddział, a na jego końcu przychodnię. Tak więc, jeśli ktoś chce przejść do wejścia głównego, musi wyjść z budynku, bo przez oddział przejść nie można, co jest akurat zrozumiałe. Nie prościej było umieścić przychodnie z drugiej strony? Kolejna sprawa - drzwi o szerokości 60 cm prowadzące do gabinetu. Wózek się mieści na styk, niektóre w ogóle. Nie wszystkie jednak rzeczy są niezależne od pacjentów. W poczekalni jest ograniczona liczba miejsc siedzących. Problem w tym, że starsi ludzie chodzą w stadach. W taki też sposób, starsi pacjenci wraz z osobami towarzyszącymi w podobnym wieku zajmują wszystkie miejsca siedzące.

Całą moją przygodę z nowotworem, mimo wszystko, oceniam bardziej pozytywnie, niż negatywnie. Owszem, to straszna choroba, nikomu jej nie życzę, ale dostrzegam mnóstwo plusów całej sytuacji. W końcu zobaczyłem wszystkie te uczucia, o których sobie w mojej rodzinie nie mówimy. Jeśli chodzi o moją dziewczynę, bardzo mi pomogła i pomaga dalej. Czasami zgrywa twardziela, ale ja wiem, że się przejmuje. Co mogło mnie bardziej uświadczyć w przekonaniu, że spotkałem naprawdę kogoś wyjątkowego, jeśli nie jej zachowanie podczas całej tej sytuacji? Nie zawiedli mnie również ludzie, o których lubię myśleć jako o przyjaciołach. Przyjeżdżali do mnie na te parę godzin nawet z bardzo odległych miejscowości.

Ja? Nowotwór? Tak. Myślę pozytywnie (co wcale nie oznacza, że jestem "pozytywistą", drogie dzieci), z dnia na dzień coraz mniej myślę o tym wszystkim. Mam nadzieję, że pewnego dnia wstanę i nie będę już myśleć o chorobie.

lysy2
1. gratuluję postawy i happy endu
2. gratuluję umiejętności pisania opowiadań - popróbuj może, krótkiej formy, bo czyta się świetnie i jak już nabrałeś dystansu do choroby, to można się nieźle bawić czytając to wszystko

natomiast to chyba jednak NTF ( -> Półmisek Literata ), bo nie bardzo widzę temat do polemiki, a jak już to dla wąskiego grona, które miało coś z taką chorobą wspólnego, bo ktoś kto nie miał z nią doświadczeń nie powinien zabierać głosu (dot. to również mnie)

Pozdrawiam
R

--
Jechać - nieważne dokąd. Ważne żeby bokiem...

strzelec
strzelec - Przeklęty Gypsy King · przed dinozaurami


To ja się wytłumaczę dlaczego ten post tu puściłem. To forum to miejsce nie tylko do polemik ale też na własne refleksje i tak właśnie ten wątek widzę.

Indjana

Z tekstu wyłapałem dwie rzeczy, które chciałbym podkreślić. Pełna zgoda co do tego, że nie ma co karmić się złymi doświadczeniami innych osób i wszelkimi komplikacjami, jakie mogą się pojawić, bo to osłabia morale ważne we własnej walce z chorobą. Zamiast czytać o ofiarach wroga i ich porażkach lepiej poznać samego wroga, mechanizm jego działania i metody walki z nim. Napisałeś: "Wydaje mi się, że dzięki temu, że poznałem ten cały mechanizm, który stoi za kulisami mojej choroby, łatwiej mi było się z nią oswoić i żyć." Myślę, że masz rację.

--
..:.. mistrz EZB 2013 2014 2015 | wicemistrz PLT 2013

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Kiedy zaczynałem to czytać to nie spodziewałem się, że będę się uśmiechał coraz to bardziej przewijając stronę coraz niżej! Wszystko jest opisane niesamowicie i bardzo podoba mi się dystans z jakim do tego podszedłeś, zwłaszcza opisując sam pobyt w szpitalu. Ja również gratuluję Ci postawy i życzę Ci żebyś nie musiał już myśleć o tym choróbsku

sniemiec
sniemiec - Luziowy Kapelan · przed dinozaurami
Odnosząc się do całości historii, chcę Ci serdecznie pogratulować postawy i wyzdrowienia. Pozwolę sobie odnieść się tylko do jednej rzeczy, poniekąd zawodowo.
Jeżeli kapelan szpitalny rzeczywiście ofiarowywał Ci Ostatnie Namaszczenie, to znaczy, że to dupa był a nie kapelan.
Są dwa sakramenty, których udziela się chorym.
Jednym jest Namaszczenie Chorych, którego udziela się każdej osobie chorej, która go pragnie i który można przyjmować wielokrotnie w ciągu życia.
Drugim jest Wiatyk, którego udziela się choremu tylko raz w życiu. Udziela się go w stanie agonalnym.
Niestety w Polsce utarło się przekonanie, że kapłana do chorego wzywa się w stanie zagrożenia życia i wtedy rzeczywiście udziela on obu sakramentaliów, które wspólnie przyjęło się nazywać Ostatnim Namaszczeniem.
Jednak zastosowanie tej nazwy na oddziale onkologicznym wobec pacjenta w trakcie terapii jest skrajną nieodpowiedzialnością i mówiąc wprost głupotą ze strony kapelana.
Gdybym chociaż raz użył takiej nazwy w obecności chorego na oddziale nawet paliatywnym, to byłby to ostatni mój dzień w szpitalu. No ale jak widać kieruję się nieco innymi zasadami.

--
Homo homini cattus est

ozogz
tak jak poprzednicy, gratuluję postawy i końskiego zdrowia w przyszłości;) przeczytałem to z uśmiechem, więc mogę spokojnie stwierdzić, że mimo choroby humor (a widzę, że zawsze był) nie ulotnił się z Ciebie;) Trzymaj się!

rafaellllo
Fajnie piszesz,też spojrzałem w oczy śmierci i wiem jak to jest w szpitalu .Wracaj do zdrowia.

--
Taaaaka ryba.

MARCINGD
Nigdy w życiu nie byłem w szpitalu jako pacjent...Natomiast bywałem jako gośc u mojej Mamy chorej na raka. Kurewsko zjadliwa choroba.Mama ma się dobrze to powiem z góry(minęło 8 lat jakoś...) zero nawrotów itp. Patrzę tylko na ludzi którzy się zetknęli z tym dziadostwem..Jaka im się włącza świadomość że życie ma koniec,czy dopiero wtedy się to widzi?Dopiero kop w mózg daje orzeźwienie że jesteśmy marnością na tym swiecie? Groteskowe to ;/

Życzę Ci zdrowia i samych ciepłych wrażeń w życiu już teraz.

--
Chwała Bogu że Bogu dzięki, bo jakby tak nie daj Boże to niech Bóg broni...

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Dzisiaj mija rok. Jak narazie - JaML 1:0.

empatyczna
empatyczna - Gołota Poezji · przed dinozaurami
Twój optymizm dał radę - gratuluję i życzę, aby ten wynik wzrastał nieprzerwanie na Twoją korzyść.

--
Czy można spełnić wszystkie swoje marzenia? Tak, jeżeli będziesz miał/ła jedno marzenie, które brzmi: chcę osiągnąć w życiu tyle, ile tylko zdołam./moje/
Forum > Inteligentna jazda > Ja i wstrętne choróbsko
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj