Historię o studencie, który zapragnął coś zrobić. I nie, nie. Nie z przymusu, nie z poczucia obowiązku, ale tak od serca, dla siebie, żeby się dokształcać. Los jednak nie dał za wygraną.
Projekt. Do końca semestru trzeba zrobić aplikację. Phi, koniec semestru daleko. Ale dobra, zróbmy coś lepszego, większego, bardziej bardziste, żeby prowadzącemu szczena opadła. A co, ja nie dam rady? No to myk, instalacja oprogramowania na linuxa (VBox). Ale co to? Tyle miejsca to zżera, że mnie nie stać. Dawno temu, jak linuxa stawiałem 10GB starczało aż nadto. No to może sobie powiększę ten obraz dysku. Ciach, ciach w internet jak to zrobić. Ok, ok, aha, łatwa sprawa. A bo nie, nie działa. Matko, dlaczego? No nic, dam drugi dysk - większy, skopiuję zawartość, pierwszy usunę. Plan jak ta lala. Kopiowanie trwało całkiem sporo (musiałem przerzucać pliki z partycję na partycję, bo ogólnie mało miejsca na kompie mam, a nie chcę niczego usuwać). No dobra, podłączamy pod maszynę i co? Otóż jajco. Nie działa. W internetach piszą, że działa, a czemu u mnie nie? Nie wiadomo. To ciachniemy go z drugiej strony. Drugi dysk. Po prostu. Stawiamy, podłączamy, uruchamiamy instalator. Idzie z górki, dobrze jest, mieści się. No i bang. Instalator sobie życzy x2 tyle miejsca, ile program zabiera na pliki tymczasowe. Nosz kurrr... Dobra, ostatnia próba. Daję aż nadto pojemności i instaluję. Przerwało na 46%. Zaraz ocipieję. Jeszcze raz. Przeszło, wspaniale. Można zabrać się do pracy. Jeszcze tylko sobie odpalę jakiś przykładzik od prowadzącego, żeby wiedzieć jak w ogóle się zabrać. Pobieram, rozpakowuję, wpisuję make i... I dupa, nie ma bibliotek. Przecież zainstalowało, to co, biblioteki oddzielnie trzeba? No nic, szukam w necie, postępuję zgodnie z instrukcjami, w końcu są. Ponownie próbuję make. Nie ma bibliotek. Co do ch...? No to może ręcznie wrzucę tam gdzie trzeba. Ok, dobry plan. Tyle, że się nie da, wiadomo, uprawnienia. No to zmieniam uprawnienia, wklejam co trzeba we wszystkie możliwe miejsca, żeby tylko mi nie wywaliło, że bibliotek nie ma. Make. Biblioteki są, ale czegoś tam nie ma jeszcze. Szukam w necie. A, jasne, jakieś klucze trzeba, jedna linijka do wpisania. Sudo apt get cośtam coś. Lecimy. Ale nie, hola hola. Sudo nie działa. Że co proszę? Jak sudo nie działa? A no tak, że dałem nie wiedzieć czemu przy zmianie uprawnień -R i teraz ja jestem właścicielem, nie root. No to zmieniamy na roota. Haha, chyba nie. Ja nie mogę zmienić na roota, bo nie. A sudo nie może, bo jest zepsute. Cholera. Internecie, ratuj. Dobra. Coś jest, widać nie ja to pierwszy robiłem. Pierwsza opcja - nie działa. Druga opcja - nie działa. Noszzzz... Chyba nie spieprzyłem sobie linuxa na amen? Trzecia opcja - dzięku bożu. Działa. Sudo wraca do gry. Tylko co jest? System mruga, myszka miga, co chwila błąd bez treści, czcionka w terminalu się zmienia. Pieprzyć, nie mam już siły na to. Tak najwidoczniej kończą frajerzy, którzy chcą coś na studia porobić. Kiedy indziej do tego wrócę, bo nie wytrzymię. Jeszcze ostatnio jakoś w nocy mi się źle śpi, a w dzień aż nadto dobrze. Wypisuję się, gdzie tu można wyjść?
Projekt. Do końca semestru trzeba zrobić aplikację. Phi, koniec semestru daleko. Ale dobra, zróbmy coś lepszego, większego, bardziej bardziste, żeby prowadzącemu szczena opadła. A co, ja nie dam rady? No to myk, instalacja oprogramowania na linuxa (VBox). Ale co to? Tyle miejsca to zżera, że mnie nie stać. Dawno temu, jak linuxa stawiałem 10GB starczało aż nadto. No to może sobie powiększę ten obraz dysku. Ciach, ciach w internet jak to zrobić. Ok, ok, aha, łatwa sprawa. A bo nie, nie działa. Matko, dlaczego? No nic, dam drugi dysk - większy, skopiuję zawartość, pierwszy usunę. Plan jak ta lala. Kopiowanie trwało całkiem sporo (musiałem przerzucać pliki z partycję na partycję, bo ogólnie mało miejsca na kompie mam, a nie chcę niczego usuwać). No dobra, podłączamy pod maszynę i co? Otóż jajco. Nie działa. W internetach piszą, że działa, a czemu u mnie nie? Nie wiadomo. To ciachniemy go z drugiej strony. Drugi dysk. Po prostu. Stawiamy, podłączamy, uruchamiamy instalator. Idzie z górki, dobrze jest, mieści się. No i bang. Instalator sobie życzy x2 tyle miejsca, ile program zabiera na pliki tymczasowe. Nosz kurrr... Dobra, ostatnia próba. Daję aż nadto pojemności i instaluję. Przerwało na 46%. Zaraz ocipieję. Jeszcze raz. Przeszło, wspaniale. Można zabrać się do pracy. Jeszcze tylko sobie odpalę jakiś przykładzik od prowadzącego, żeby wiedzieć jak w ogóle się zabrać. Pobieram, rozpakowuję, wpisuję make i... I dupa, nie ma bibliotek. Przecież zainstalowało, to co, biblioteki oddzielnie trzeba? No nic, szukam w necie, postępuję zgodnie z instrukcjami, w końcu są. Ponownie próbuję make. Nie ma bibliotek. Co do ch...? No to może ręcznie wrzucę tam gdzie trzeba. Ok, dobry plan. Tyle, że się nie da, wiadomo, uprawnienia. No to zmieniam uprawnienia, wklejam co trzeba we wszystkie możliwe miejsca, żeby tylko mi nie wywaliło, że bibliotek nie ma. Make. Biblioteki są, ale czegoś tam nie ma jeszcze. Szukam w necie. A, jasne, jakieś klucze trzeba, jedna linijka do wpisania. Sudo apt get cośtam coś. Lecimy. Ale nie, hola hola. Sudo nie działa. Że co proszę? Jak sudo nie działa? A no tak, że dałem nie wiedzieć czemu przy zmianie uprawnień -R i teraz ja jestem właścicielem, nie root. No to zmieniamy na roota. Haha, chyba nie. Ja nie mogę zmienić na roota, bo nie. A sudo nie może, bo jest zepsute. Cholera. Internecie, ratuj. Dobra. Coś jest, widać nie ja to pierwszy robiłem. Pierwsza opcja - nie działa. Druga opcja - nie działa. Noszzzz... Chyba nie spieprzyłem sobie linuxa na amen? Trzecia opcja - dzięku bożu. Działa. Sudo wraca do gry. Tylko co jest? System mruga, myszka miga, co chwila błąd bez treści, czcionka w terminalu się zmienia. Pieprzyć, nie mam już siły na to. Tak najwidoczniej kończą frajerzy, którzy chcą coś na studia porobić. Kiedy indziej do tego wrócę, bo nie wytrzymię. Jeszcze ostatnio jakoś w nocy mi się źle śpi, a w dzień aż nadto dobrze. Wypisuję się, gdzie tu można wyjść?