Nie mogę spać, to opowiem Wam opowiastkę. W sensie to autentyk będzie. Nie śmieszny, taka tylko historyjka.
Trochę ponad rok temu, żeby nie czuć się jak bezwartościowy pis of szit, postanowiłam zostać domem tymczasowym dla psów. Różne to były/są psy. Odebrane interwencyjnie, wyciągnięte ze schroniska (głównie w Pile, bo to mordowania, a nie schronisko), znalezione itp.
Pewnego pięknego dnia robiłam zakupy w zoologicznym i dzwoni najstarsza: "Mamo, bo wracam ze szkoły i tu na chodniku leży taki piesek, nikogo z nim nie ma, pytałam takiej pani, która siedziała w oknie i mówiła, że długo już tu leży i nikt się nim nie interesuje". To mówię jej, żeby wzięła pieska do domu, to wrzuci się posty w odpowiednich grupach na fejsie i znajdziemy właściciela. Wracając ze sklepu zastanawiałam się co to za piesek i czy może będę kojarzyła właściciela gdzieś z osiedla. Weszłam do domu i mało na zawał nie zeszłam. W drzwiach przywitał mnie "piesek" - amstaf wielkości konia
Piesek, cholera jasna. Na szczęście okazało się, że jest przełagodny i kochany. Nawet kotów nie zjadł. Ale następnym razem będę prosiła o fotkę "pieska", zanim każę zabrać go do domu