No właśnie. To teraz rozwinięcie
jego mać...
Myśmy w te góry wcale nie chcieli jechać, bo ja i Najlepszy Brat Na Świecie gór nie cierpimy. To znaczy nie gór per se, ale ogólnie tej całej obciachowej wiochy, którą trzeba odstawić, żeby się tam dostać i przeżyć, a już szczególnie w zimie. Zakuć się trzeba w te pancerne podkoszulki, golfy, kurtki dla piechoty z całą artylerią kieszeni, w te ultra seksowne spodnie z ortalionu, w których wyglądam jak czterolatka na feriach oraz w zwycięzcę tegorocznego plebiscytu na siarę roku - traperskie buty z nie wiadomo po co umieszczona kieszonką na kostce (?), które nosiłam w ósmej klasie podstawówki. No bo przecież ja nie cierpię jeździć w góry, zatem nie mam tego całego uzbrojenia i muszę się ubierać w to, co znajdę w szafie, na moje zimowe nieszczęście. Ponieważ siła nas z mojego urokliwego Zadoopia jedzie, to zazwyczaj się zamawia autobus, ale oczywiście, ponieważ cierpię na przyprawiającą o konwulsje chorobę lokomocyjną, tym razem musiał to być prehistoryczny busik, w którym aromaty potu poprzednich pasażerów mieszały się z zabójczym fetorem benzyny, jakby wlew do baku był wewnątrz oraz z silnym odorem kolońskiej pana Tadzia, który z moją mamą biega od lat i co sobotę w sezonie wylewa na siebie całe 50ml jakiegoś specyfiku o zapachu i prawdopodobnie konsystencji jadu żmii, który to zabieg ma z niego zrobić Prawdziwego Mężczyznę, a on i tak pozostaje panem Tadziem.
Akurat na św. Józefa odbywał się Bieg Izerski, w którym moja mama bierze czynny udział, bardzo czynny w istocie, bo nie tylko biega na tych nartach jak ta nasza, co Polbank reklamuje, to jeszcze się przebiera. Bo akurat na Izerskim można. W tym roku wymyśliła sobie Królową Śniegu, natomiast ja, biedny bezrobotny niewolnik, właściwie jej ten kostium wyprodukowałam. Wycinałam gwiazdki, śnieżynki (które - nota bene - były ośmioramienne, bo mnie się coś popierniczyło, ale Najlepszy Brat Na Świecie pocieszał, że to pewnie z powodu faktu, że ta konkretnie Królowa Śniegu pochodzi z kolejnego obok nas wymiaru, gdzie atom wodoru jest inaczej zbudowany
), zrobiłam srebrzystą koronę, gustowny płaszcz z firanki, taki, że mu nawet kołnierz stał, jak tej złej królowej z Królewny Śnieżki, Disney'a, takam zdolna. Słowem - jak mama mnie kiedyś na karnawał przebierała, tak teraz ja przebieram ją, w geście rewanżu za obciach w czwartej klasie
. Tak czy owak - ja i Najlepszy Brat Na Świecie na nartach nie biegamy, bo ja nie umiem
Najlepszy Brat Na Świecie umie, ale solidarnie nie biega, bo ze swoimi trzeba trzymać. A ja nie umiem, bo primo - nienawidzę, jak mi zimno, a biegając na nartach w zimie jest (!) zimno, a secundo - te narty to długie są, jak się człowiek wykopyrtnie, bo jest idiotą i skrzyżuje narty na drodze, na której ratraki zrobiły szyny (owszem, takam zdolna!), to wstać jest cholernie trudno - te narty smarują jakimś świńskim smalcem, żeby był poślizg, no i jest, że hej!, kolana się rozjeżdżają, w dodatku w takich nartach to jak w ogromnych butach - stopa ma dwa metry - jak tym gównem manewrować?! A już zjazdy - Boże ratuj - drzewa na mnie jadą, ja drę ryja, ci cholerni Czesi drą się na mnie, że drę ryja, Najlepszy Brat Na Świecie byłby się kulał ze śmiechu, gdyby też nie był zakuty w narty - a idźże z taką frajdą! Ale oczywiście zwichnięcie mojego barku odbyło się bez udziału nart, bo z jakichś stu pięćdziesięciu ludzi na trasie, jedynie ja i Najlepszy Brat Na Świecie nie mieliśmy nart i oczywiście właśnie dlatego tylko ja musiałam zwichnąć sobie rękę. Bieg Izerski startuje ze schroniska Orle, do którego to schroniska trzeba z Polany Jakuszyckiej pięć kilometrów przez śnieg, wśród drących ryja (oni tak chyba już mają...) Czechów, dobrnąć. Na szczęście podwiózł nas tzw. wahadłowiec - takie sanki podczepione do ratraka - i tu zaczęła się mój wielki monodram pt. Odmrażanie Sobie Dupska na Metalowych Saniach, z niewielką, acz znaczącą etiudą z udziałem Śniegu z Mijanej Gałęzi w Gębie, zakończony nieco przeciągającym się już Znowu Zapaleniem Pęcherza. Wspaniale wystawione, szczególnie protagonistka błyszczała
No, ale koniec końców, dotarliśmy na to Orle szybciej niż sunąca na nartach mama. W schronisku, w którym dawno nie byłam, sporo się zmieniło, np. kiedyś było tam trochę miejsca w środku, a teraz już nie. Roiło się od ubranych w futra i kufajki ludzi z Biegu Retro, który się odbywa na godzinę przed Izerskim, na piętrze, gdzie powinien być drugi bar, spało jakieś Bractwo Klapków, bo co chwila jakiś koleś w modnych, gumowych klapkach, jakże pasujących do moraczy, przechadzał się do kibla, z ręcznikiem za ramieniu. W salce po lewej odbywały się zapisy na bieg, toteż powierzchnia użytkowa schroniska skurczyła się do miejsca między kuchnią a stolikiem, zajmowanym przez lokalnego pana Baryłę, który żłopiąc tzw. piwesio (nie mylić z piwem) dzielił się z gawiedzią swoimi spostrzeżeniami. Ponieważ były to w większości pijackie beki i chrząki, nie zacytuję. Ja i Najlepszy Brat Na Świecie przycupnęliśmy na ławeczce, usiłując sobie dogrzać stopy - bo na ten przykład Najlepszy Brat Na Świecie, obuł się w glany, które są, jak wiadomo zbrojone metalem i w których, jak wiadomo - że posłużę się uwagą Najlepszego Brata Na Świecie - "ciągnie jak c*uj". Mama dobiegła do nas wreszcie i się okazało, że ją tam wszyscy oczywiście znają, drący ryja Czesi jęli ja obcałowywać i obściskiwać, ogólnie radość i wesele nastało. Potem zaczęli biegać i schronisko pustoszało z wolna, pozwalając nam na awans w górę ławeczki oraz uważną (z braku piwa) obserwację schroniska. Tu również się sporo zmieniło, jak mnie nie było, na ten przykład, nie było tyle kurzu, który czynił cały wystój jeszcze bardziej pełnym zgrozy, niż zwykle. Dopiero teraz jednak dane mi było obejrzeć w całej jego upiornej majestatyczności, żyrandol, który straszył w głównym holu schroniska. Tak brzydkiego przedmiotu nie dane było moim oczom oglądać chyba nigdy. Wypalony, prawdopodobnie w dziesiątym kręgu Piekła, skąd pochodzi Kicz i Wojciech Cejrowski, gliniany twór, malowany w radośnie ohydne kwiatki, niestety wyglądał na coś, co mógł wyprodukować zakład ceramiczny, w którym Najlepszy Brat Na Świecie lepi garnki
, co wybitnie nie poprawiło mu humoru. Gdy awansowaliśmy na miejsce, z którego całkiem wyraźnie widać było kibel, aczkolwiek nie zaryzykowałabym jeszcze śmiałego manewru na teren wroga celem odcedzenia kartofelków/wysuszenia muszelki; zoczyłam następne zjawisko - tj. ptaka. Ptak był ponad wszelką wątpliwość martwy, bo wisiał przybity do drewnianej tarczy, jednak zupełnie nie wiem, w jakim celu go tam powieszono. Zapewne ten sam dekorator wnętrz, którego wrażliwość estetyczna pozwoliła powiesić żyrandol, znalazł tego ptaka na poboczu drogi, podniósł, wytytłał w smole, następnie podpalił, poczekał aż się dostatecznie zwęgli, po czym zgasił i przybił do dechy, którą potem powiesił nad kiblem. Ja do tej pory myślałam, że ta takich trofeach (swoją drogą i tak dostatecznie obrzydliwych) wiesza się ptaki wypchane, a nie zwyczajnie zdechłe. Nie zdążyłam nasycić oczu tymże cudem taksydermii, gdy Najlepszy Brat Na Świecie wskazał mi kolejną ozdobę naścienną, tzn. łeb dzikiej świni, który to łeb był wyliniały do gołej kości i wyglądał, jakby ktoś tę sierść po prostu obgryzł. Albo zresztą - ogolił, pomyślałam po cichutku, kiedy ujrzałam członka przygrywającej na imprezie czeskiej kapeli, pod nazwą Szafrany, który to członek miał prehistoryczną brodę, ani chybi zrobioną z sierści dzikiej świni, przygrywał sobie bardzo fałszywie na fujarce i przechadzał się po schronisku, dopóki ktoś mu nie postawił piwa, prawdopodobnie po to, żeby przestał wreszcie grać. Zresztą całe Szafrany powinny się przechrzcić na Lumperia albo Menellany, bo wszyscy co do jednego wyglądali na takich, którzy kąpią się tylko w Wielkanoc, a i to tylko wtedy, jak pada; jeden ewidentnie nosił tupecik, drugi kompletnie nie potrafił obsługiwać akordeonu, ale i tak rzępolił; poza tym grała ta kapela bardziej jak na żydowski pogrzeb niż biegi narciarskie. Wszystkie te głębokie doznania estetyczne sprawiły, że oszołomiona wagą wydarzeń, nie zauważyłam ogromnej połaci wyślizganego do lodu śniegu, zaraz przed schroniskiem. To znaczy - zauważyłam, ale pomyślałam sobie, że przecież co, ja nie przejdę. No i nie, nie przejdę, gruchnę za to całą lewą stroną ciała o ten lód, wybijając sobie bark i nabijając na mym boskim biodrze epickiego siniaka. Do domu wracałam karetką, ale przynajmniej fajnie było, bo dali mi siakieś cudeńko na uśmierzenie bólu i było mi miękko i różowo
W zasadzie z całej historii należny mi współczuć ogromu wrażeń, niż mojej gapowatości w kwestii chodzenia po lodzie. Tak czy owak, morału z tej historii nie ma, ale mama się cieszyła, ze wyrżnęłam się po biegu, a nie przed, bo by się jej cudny strój zmarnował i by nie pobiegła.
Ja przepraszam państwa, że to takie długie, ale ja inaczej nie umiem
Poza tym cholernie długo czekałam, żeby opisać soczyście te wszystkie cuda, bo ja rzadko z domu wychodzę i mię wielki świat przygniótł. Chciałam sprawdzić moją produktywność jedną ręką, co w kwestii golenia nóg, tak nota bene, się nie sprawdza
I tak, wiem, powinnam założyć bloga. I dziękuję tym, którzy dotarli tak daleko, dla was specjalnie
.