Wczoraj rano z kolegą z pracy pojechaliśmy na spływ kajakowy. Był to mój pierwszy spływ w życiu. Pytamy się organizatora ile trwa dopłynięcie do mety. No i miało to trwać jakieś pięć godzin.
Godzina 9
Wsiadamy do kajaki i zaczynamy wiosłować. Nawet nieźle nam to szło. Spokojna trasa.
godzina 12
Po drodze jakaś pani nam machała i robiła zdjęcie.
Jest godzina 14.
Płyniemy już ładne 5 godzina mety nie ma. Ale nic ...płyniemy dalej
Jest godzina 15
Spotykamy nad rzeką rybaka. Pytamy się gdzie jest spalony młyn, bo tam miało być miejsce mety. Pan robi wielkie oczy i mówi że młyn był jakieś 25 km temu
Jest godzina 15:01
OOOoooooo Kuuurfaaaa!!!!!!!!!!!!!!
Pan powiedział że nas może tam zawieść bo ma samochód. Kazałem koledze jechać a ja zostałem z kajakiem.
Godzina 16:14
Siedzę na pustkowiu nad rzeką. Widzę że z daleka idzie nasz wybawca z wielkim wilczurem. Po koledze ani śladu. Ale zaraz...co on niesie w ręce??
Godzina 16:15
Koleś niesie w ręce strzelbę. Nogi mi się ugięły w kolanach. Myślę sobie. Zabił Grześka gdzieś w lesie a teraz wrócił po mnie...Facet jest już 5 metrów odemnie ....Powiedział mi tylko że zawiózł kolegę na miejsce i że powinny za chwilę po mnie przyjechać.
Godzina 17
Nadjeżdża odsiecz. Koleś ze strzelbą stoi obok mnie a ja stałem z rękami u góry. Miny kajakowiczów bezcenne. Myśleli że wszedłem jakiemuś rolnikowi na teren..