I.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
Z kolegą Witkiem zajechaliśmy do Bytomia. Kilka godzin przerwy i trasa powrotna. Ale do tego czasu coś trzeba robić. Biały dzień, spanie w noclegowni odpada. Leziemy do miasta. Rzecz jasna w pełnym umundurowaniu, tylko opaski z rękawów pozdejmowane. Obowiązkowo zaliczony bar mleczny, w którym panie kucharki robiły najlepszą jajecznicę na maśle jaką jadłem. Idziemy poszwendać się po tamtejszym Domu Towarowym. Może coś rzucili. Złaziliśmy parter – nic ciekawego, wspinaczka na piętro – tam też wielka kupa. Wychodzimy. Szerokie schody z piętra na parter. Przed nami dwie śląskie „omy” spływają po schodach noga za nogą, „lelum-polelum”. Ani ich wyprzedzić z prawej, ani z lewej. Trzymam rękę na poręczy, a drugą z rezygnacją położyłem Witkowi na ramieniu. I nagle Witold:
- Przepraszam Panie! Ja z niewidomym!
Babcie zrobiły miejsce. Ja oczy w jeden punkt i gram rolę narzuconą przez dowcipnisia. Przeszliśmy i słyszę dramatyczny szept za nami:
-Spójrz-ino Truda! Ślepy, a na kolei robi!
Witold – bezcenna historia naszej firmy.
II.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
System sprzedaży ratalnej funkcjonował wtedy trochę inaczej niż dzisiaj: dostawało się coś jakby książeczkę czekową na określona kwotę i przy dużym szczęściu (albo znajomościach) można było coś kupić na raty wpłacając przy zakupie jakiś procent kwoty gotówką. Szczegółów nie pamiętam, w każdym razie miałem taką książeczkę ratalną.
Jesteśmy w Bytomiu z kolegą Witoldem. Łazimy jak zwykle po sklepach i nagle cud! W sklepie meblowym była dostawa i na środku sklepu stały dumnie dwa piękne „leniwce”! Pluszowa tapicerka, butelkowa zieleń. Podnóżek wysuwający się po pochyleniu oparcia do tyłu! Ameryka! No cud! Drogie jak cholera, ale od czego książeczka ratalna. Sprawa załatwiona od ręki, kupiłem oba. Bagażówka na dworzec, fotele owinięte folią upakowane w piętrusie przy naszym przedziale służbowym. Jedziemy.
Dojeżdżamy do Gliwic – pakuje się kilkaset osób do pociągu. Pora ruszyć dupy na kontrolę.
Wyłazimy ze służbówki. Fotele stoją. Piękne, aż serce rośnie. Wkoło tłoczą się ludzie, kilku na stojaka rżnie w karciochy. Jeden dowcipas rzuca do Witka:
-Panie kierowniku, możemy se siednąć?
Już miałem wrzasnąć i bronić dostępu jak Rejtan, ale Wituś ze stoickim spokojem:
- Jasne Panowie, siądźcie sobie.
Co jest?! myślę, pogięło go?! Cudze dupska na moje nowiuśkie cudeńka?! Ale znając Witka nie reaguję.
- Jerunie, chopie! Serio, możemy se siednąć?
- Jasne – folia jest, nie pobrudzicie – siadajcie, co będziecie tak stali.
Krew się we mnie burzy, ale kamienna maska. Dwóch siada z wyraźnym niedowierzaniem i szczęściem na twarzach. W końcu leniwce komfortowo wygodne!
Witold z miną pokerzysty wyjmuje bloczek z biletami:
- A teraz Panowie – po stówce od łebka dopłata do 1 klasy!
To przerażenie oczach, poderwanie zadów w błyskawicznym tempie i rechot kumpli od kart. Do końca trasy nikt, nawet w żartach, nie pytał czy może se usiąść.
Witold – bezcenna historia naszej firmy.
III.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
Wracamy z trasy do domu. Piątolongo, wieczorek. Można coś łyknąć. Cholera, ale za parę minut odjazd – do sklepu nie zdążymy. E tam. Powiemy dyżurnej, żeby zadzwoniła do stacji X, do dyżurnego Y. Też kończy szychtę, będzie z nami wracał to dziabniemy razem.
Tylko, że przecież nie powiemy dyżurnej, żeby dzwoniła do stacji X i kazała dyżurnemu Y kupić flachę! Taki numer byłby ciut za gruby. Ale od czego kiepeła!
- Pani dyżurna! Byłaby Pani uprzejma zadzwonić do stacji X na peron 3 do dyżurnego Y żeby na kupił DUŻY BOCHENEK CHLEBA NASZEGO POWSZEDNIEGO?
-Jasne, zadzwonię.
Dojeżdżamy do stacji X, lecę na peron 3:
- Y! Jedziesz z nami? Masz?
- Jadę! Mam!
Odjazd. Y wbija do służbówki.
- Dobra Y, dawaj, nie ma czasu!
Y sięga do przepastnej kolejowej torby i wyciąga…dwukilogramowy bochen chleba!!!
- Y! powaliło cię?! Na chuj nam taki wielki bochen chleba?!
- A to wyście flachę chcieli?! Kurde, ja specjalnie rewidenta do sklepu gnałem po ten chleb! Następnym razem mówcie, że chcecie ciastko z kremem to zakumam!
Od trzydziestu lat czasami w piątki po szychcie chadzamy na „ciastko z kremem”. Jak pedaliści jacyś.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
Z kolegą Witkiem zajechaliśmy do Bytomia. Kilka godzin przerwy i trasa powrotna. Ale do tego czasu coś trzeba robić. Biały dzień, spanie w noclegowni odpada. Leziemy do miasta. Rzecz jasna w pełnym umundurowaniu, tylko opaski z rękawów pozdejmowane. Obowiązkowo zaliczony bar mleczny, w którym panie kucharki robiły najlepszą jajecznicę na maśle jaką jadłem. Idziemy poszwendać się po tamtejszym Domu Towarowym. Może coś rzucili. Złaziliśmy parter – nic ciekawego, wspinaczka na piętro – tam też wielka kupa. Wychodzimy. Szerokie schody z piętra na parter. Przed nami dwie śląskie „omy” spływają po schodach noga za nogą, „lelum-polelum”. Ani ich wyprzedzić z prawej, ani z lewej. Trzymam rękę na poręczy, a drugą z rezygnacją położyłem Witkowi na ramieniu. I nagle Witold:
- Przepraszam Panie! Ja z niewidomym!
Babcie zrobiły miejsce. Ja oczy w jeden punkt i gram rolę narzuconą przez dowcipnisia. Przeszliśmy i słyszę dramatyczny szept za nami:
-Spójrz-ino Truda! Ślepy, a na kolei robi!
Witold – bezcenna historia naszej firmy.
II.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
System sprzedaży ratalnej funkcjonował wtedy trochę inaczej niż dzisiaj: dostawało się coś jakby książeczkę czekową na określona kwotę i przy dużym szczęściu (albo znajomościach) można było coś kupić na raty wpłacając przy zakupie jakiś procent kwoty gotówką. Szczegółów nie pamiętam, w każdym razie miałem taką książeczkę ratalną.
Jesteśmy w Bytomiu z kolegą Witoldem. Łazimy jak zwykle po sklepach i nagle cud! W sklepie meblowym była dostawa i na środku sklepu stały dumnie dwa piękne „leniwce”! Pluszowa tapicerka, butelkowa zieleń. Podnóżek wysuwający się po pochyleniu oparcia do tyłu! Ameryka! No cud! Drogie jak cholera, ale od czego książeczka ratalna. Sprawa załatwiona od ręki, kupiłem oba. Bagażówka na dworzec, fotele owinięte folią upakowane w piętrusie przy naszym przedziale służbowym. Jedziemy.
Dojeżdżamy do Gliwic – pakuje się kilkaset osób do pociągu. Pora ruszyć dupy na kontrolę.
Wyłazimy ze służbówki. Fotele stoją. Piękne, aż serce rośnie. Wkoło tłoczą się ludzie, kilku na stojaka rżnie w karciochy. Jeden dowcipas rzuca do Witka:
-Panie kierowniku, możemy se siednąć?
Już miałem wrzasnąć i bronić dostępu jak Rejtan, ale Wituś ze stoickim spokojem:
- Jasne Panowie, siądźcie sobie.
Co jest?! myślę, pogięło go?! Cudze dupska na moje nowiuśkie cudeńka?! Ale znając Witka nie reaguję.
- Jerunie, chopie! Serio, możemy se siednąć?
- Jasne – folia jest, nie pobrudzicie – siadajcie, co będziecie tak stali.
Krew się we mnie burzy, ale kamienna maska. Dwóch siada z wyraźnym niedowierzaniem i szczęściem na twarzach. W końcu leniwce komfortowo wygodne!
Witold z miną pokerzysty wyjmuje bloczek z biletami:
- A teraz Panowie – po stówce od łebka dopłata do 1 klasy!
To przerażenie oczach, poderwanie zadów w błyskawicznym tempie i rechot kumpli od kart. Do końca trasy nikt, nawet w żartach, nie pytał czy może se usiąść.
Witold – bezcenna historia naszej firmy.
III.
Dawno. Głęboka komuna, ale powoli chyli się ku upadkowi.
Wracamy z trasy do domu. Piątolongo, wieczorek. Można coś łyknąć. Cholera, ale za parę minut odjazd – do sklepu nie zdążymy. E tam. Powiemy dyżurnej, żeby zadzwoniła do stacji X, do dyżurnego Y. Też kończy szychtę, będzie z nami wracał to dziabniemy razem.
Tylko, że przecież nie powiemy dyżurnej, żeby dzwoniła do stacji X i kazała dyżurnemu Y kupić flachę! Taki numer byłby ciut za gruby. Ale od czego kiepeła!
- Pani dyżurna! Byłaby Pani uprzejma zadzwonić do stacji X na peron 3 do dyżurnego Y żeby na kupił DUŻY BOCHENEK CHLEBA NASZEGO POWSZEDNIEGO?
-Jasne, zadzwonię.
Dojeżdżamy do stacji X, lecę na peron 3:
- Y! Jedziesz z nami? Masz?
- Jadę! Mam!
Odjazd. Y wbija do służbówki.
- Dobra Y, dawaj, nie ma czasu!
Y sięga do przepastnej kolejowej torby i wyciąga…dwukilogramowy bochen chleba!!!
- Y! powaliło cię?! Na chuj nam taki wielki bochen chleba?!
- A to wyście flachę chcieli?! Kurde, ja specjalnie rewidenta do sklepu gnałem po ten chleb! Następnym razem mówcie, że chcecie ciastko z kremem to zakumam!
Od trzydziestu lat czasami w piątki po szychcie chadzamy na „ciastko z kremem”. Jak pedaliści jacyś.
Ostatnio edytowany:
2015-11-30 13:30:14
--
Na forum zawsze się znajdzie jakiś smutny fajfus, który będzie mówił co trzeba robić i jak trzeba żyć, bo akurat wstał lewą nogą albo zaczepił chu...em o sprężynę w materacu.