"No... film może i ma tam jakieś swoje plusy, ale rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przysłoniły wam minusów" - tym cytatem z powszechnie znanego polskiego Filmu rozpocznę swoje uwagi na temat dyskutowanego Epizodu III.
Gwiezdne Wojny, jakie są, każdy widzi. A przynajmniej każdy widział. Niestety problem w tym, że ten, kto widział Epizod III nigdy już w Gwiezdnych Wojnach nie zobaczy tego, co widział w nich przedtem. Z części trzeciej bowiem uczyniono najgorszą z możliwych rzeczy - uczyniono poligon doświadczalny dla speców od efektów, zupełnie zapominając o drugiej, moim zdaniem ważniejszej stronie Sagi - o przesłaniu, o wyobraźni, o klimacie i o osobistych, wewnętrznych przeżyciach, które każdego z nas z nią wiązały. Stworzono absurd pozbawiony logiki i sensu.
Fabuła została spaprana w maksymalnym stopniu. Spaprana, spłycona, uproszczona. Pozbawiono nas jakichkolwiek doznań innych niż estetyczne. Zabrano to, co dla Sagi było najważniejsze - dramat, na którego tle toczy się akcja. Pozostawiono tylko typowy, amerykański film akcji. Ale wszystko po kolei.
Epizod III kotłuje się od drobnych, ale mimo to rażących nieścisłości, niedokładności, nielogiczności i inych nieości. Zawołacie może "skądże znowu, nic podobnego!". A jednak, osądźcie sami.
Proszę się przyjrzeć. Przedstawieni w poprzednim epizodzie jako niepokonani i niedoścignieni Rycerze Jedi, stawiają czoła wielokrotnie liczniejszym przeciwnikom - przytoczmy w tym miejscu choćby walkę na arenie pod koniec filmu. Ich wręcz legendarna sprawność bojowa podkreślana jest na każdym etapie Sagi. Broniąc się wspólnie, na terenie Akademii (kupą mości panowie, kupą) powinni poradzić sobie z kilkudziesięcioma imperialnymi klonami z zawiązanymi oczami, jedną ręką na plecach, w betonowych butach i na dodatek stojąc na głowach i gwiżdżąc Marsyliankę. Jednak nic podobnego nie następuje. W efekcie pierwszego, niezbyt skoordynowanego ataku niezbyt licznej grupy niezbyt inteligentnych napastników, cała Akademia Jedi rozpierzcha się w popłochu, po czym pozwala się powystrzelać niczym kaczki na rozpoczęcie sezonu łowieckiego. Gdzie tu sens? Gdzie tu logika?
Spójrzmy zatem na kwestię zgoła inną. Nie dziwi nas przecież (wszak w IV części musi żyć) los Lorda Vadera, który - mimo nagłego zaniku kończyn, utraty 7 litrów krwi, poparzeń IV stopnia ponad 130% powierzchni ciała - nadal żyje, aby pozwolić się uratować imperatorowi (i robotom medycznym). Można być jednak mocno zaskoczonym losem biednej Padme, która umiera z niewyjaśnionych przyczyn (robotów zabrakło?) po udanym, niezbyt długim ani męczącym porodzie. Właściwie można stwierdzić, że główną przyczynę jej śmierci stanowi scenariusz, bo w tym przypadku niemal nie sposób zrzucić winy na NFZ.
Kolejna sprawa to kompletny brak bystrości u większej części głównych postaci.
Otóż w Epizodach IV - VI okazuje się, że przeciętny rycerz Jedi wyczuwa zaburzenia mocy jak japońskie dziecko trzęsienia ziemi. Wszak Lord Vader, jak również Imperator z odległości wielu kilometrów wyczuwają obecność Obi - Wana, jak również Luke'a i vice versa.
"Czuję silne zaburzenia mocy" itp. - to słowa, które w epizodzie III nie padają ani razu z ust "największych mistrzów" Jedi, mimo że najpotężniejszy z Sithów kręci się koło nich równie blisko jak owsiki koło tyłka.
Ale to nie wszystko, bo obserwując niecne zachowanie Palpatine'a nawet Stirlitz nabrałby poważnych podejrzeń, a tymczasem wszyscy "mędrcy" i "mistrzowie" demonstrują tu spryt i przebiegłość równie głębokie i wyostrzone jak iloraz inteligencji Dżordża Dablju.
I kiedy wreszcie Anakin odkrywa ponurą i przerażającą prawdę (odkrywa to tu naprawdę mocno przesadzone słowo, bo jak to prosty, wiejski chłopak, musi wszystkie szczegóły usłyszeć od Palpatine'a, i wtedy dopiero zaczyna się stopniowo domyślać o co chodzi), ciąg dalszy tego wątku staje się całkowicie naturalny, życiowy i niewymuszony.
Otóż chłopak spokojnie sobie wychodzi, na odchodnym zapowiadając senatorowi że go zadenuncjuje. Senator z przyklejonym uśmiechem na ustach (prawie już słyszałem "dziękujemy, zapraszamy ponownie") oczywiście pozwala mu wyjść bez problemu, po czym spokojnie siada w fotelu i czytając gazetę czeka na przybycie stróżów prawa. Stróże prawa przybywają w składzie jeden Strażnik Teksasu oraz trzech statystów. Wzywają niecnego Senatora do poddania, czemu ten odmawia. Wdaje się z nimi w bójkę, w efekcie której statyści giną (na litość Boską - mogli pożyć chociaż 1 Gołotę, a giną wszyscy trzej w najwyżej 2 sekundy).
Tu jesteśmy już najdalej centymetr od happy endu, gdy w pojedynku dwóch Czarnych Mistrzów górę bierze ten dobry, jednak naturalne dla Jedi opory moralne (tutaj kompletne zaskoczenie, bo któżby mógł się spodziewać takiej sceny) pozwalają złemu postawić na swoim.
Warto też wspomnieć o niewątpliwie atrakcyjnej wizualnie i absorbującej intelektualnie przemianie Imperatora. Otóż porażony swymi własnymi promieniami ciemnej strony Mocy, w czasie około 20 sekund przemienia się on z rześkiego, czerstwego, sympatycznego pana w średnim wieku w pomarszczonego, skurczonego i bladego grzyba. Fakt, że w innych częściach Sagi, poddawani podobnym zabiegom bohaterowie pozytywni nie odczuwają żadnych takich efektów najwyraźniej nie ma dla Lucasa znaczenia - wszak dobry bohater zawsze musi być przystojny, a zły niekoniecznie.
Jednocześnie postępująca szybko przemiana Anakina z postaci pozytywnej w negatywną potrafi doprowadzić do płaczu nawet najspokojniejszego psychologa. Otóż biedny ten chłopiec przeżywa okropnie przykry sen. Treść snu stanowią okrzyki - bólu czy rozkoszy, niełatwo w tym przypadku stwierdzić, bo Natalie Portman się nie wysiliła - generowane przez jego żonę. Domyślić się należy, że sny owe dręczą naszego młodego bohatera regularnie, gdyż na ukazanie tego faktu zabrakło w filmie miejsca (wszak widz to istota inteligentna, sam domyśli się tego, czego mu się nie pokaże). W efekcie owych snów, dręczony naprzemiennie przez zazdrość i obawy o los swej żony Anakin szuka prostego, na miarę swych skromnych możliwości intelektualnych, rozwiązania.
Rozwiązanie takowe podsuwa mu Imperator. Proponując biednemu potencjalnemu rogaczowi przejście na ciemną stronę Mocy, obiecuje mu jednocześnie nabycie pewnych umiejętności bioenergoterapeutycznych, co ma zapewnić Padme długie i spokojne życie. Chłopiec szybko podchwytuje ten pomysł, usiłuje go przemyśleć, po czym dochodzi do wniosku, że to istotnie rozwiązanie proste, szybkie i wygodne dla wszystkich. Wątek cierpień, rozterek moralnych, gniewu, wątpliwości i konfliktu wewnętrznego Anakina można zaobserwować praktycznie wyłącznie przyglądając się wysiłkowi na jego twarzy podczas prób artykulacji co bardziej skomplikowanych myśli.
Jednocześnie stopniowa metamorfoza naszego bohatera w Lorda Vadera objawia się wyraźnie w jego powierzchowności poprzez coraz bardziej przetłuszczone włosy i umalowane na ciemno powieki (w ostatniej fazie również poprzez stopniową utratę kończyn).
Kolejna kwestia to nadmierne splątanie wątków Epizodu III z tymi występującymi w pierwotnej Trylogii. Lucas w Epizodzie III najwyraźniej postanowił związać wszystko ze sobą na siłę, co owocuje wyobrażeniem, że tak naprawdę wszystko dzieje się w niewielkim gronie "grupy trzymającej władzę", a Galaktyka to tylko niewiele znaczące tło. Dwa najpopularniejsze chyba na świecie filmowe roboty - R2D2 oraz C3PO, dzielnie urozmaicające fabułę już od pierwszej części i znakomicie znane głównym bohaterom, w Epizodzie IV wydają się być Obi - Wanowi - jak sam stwierdza - zupełnie obce. Chewbacca okazuje się być dobrym kumplem Yody. Gwiazda Śmierci, w Epizodzie III już na poły zbudowana, okazuje się być gotowa dopiero po kilkunastu latach (bo właśnie wtedy toczy się akcja Epizodu IV), ale jednocześnie po jej zniszczeniu odbudowa następuje zaskakująco szybko i już w "Powrocie Jedi" niewiele brakuje do jej ponownego ukończenia.
Poprzestanę już chyba na tym, choć jeszcze długo można by wymieniać podobne "kwiatki", których nie sposób ocenić inaczej jak tylko kompletnego spaprania fabuły, spaprania klimatu i spaprania całej Sagi.
Pora przejść do pozostałych aspektów filmu.
Na efektach specjalnych zdecydowanie nie oszczędzano. Pojawiają się, można by rzec, wytryskują z każdego zakamarka, z każdego szczegółu. Niestety. O ile walka mistrza Yody z Hrabią Duku w Epizodzie II potrafiła wywrzeć niesamowite wrażenie, o tyle oglądanie tych samych skoków, podskoków, wyskoków, odskoków (nie tylko ze strony Yody) itp. nawet najbardziej wytrwałych fanów doprowadzić może do łatwego uśpienia lub ewentualnie do sensacji żołądkowych. Występuje tu podobne zjawisko do tego, które zaobserwować można było przy okazji oglądania Matriksa - nowy efekt jest fajny póki jest nowy, potem nie ma już sensu pakować go do filmu na siłę, a już na pewno nie w tak hurtowych ilościach. Charakteryzacja jest przeważnie poprawna, ale tu trudno było się spodziewać rewelacji po tym co wniosły poprzednie 2 Epizody.
Niestety absurdy typu generał Grievous (ten robot z czterema lightsabre'ami) czy roboty drążące myśliwiec Obi - Wana dodatkowo prowadzą do konstatacji, że w Galaktyce technologia zamiast się rozwijać, cofnie się radykalnie przez kilkanaście lat, czyli do Epizodu IV.
Dialogi są przeważnie takie sobie - to znaczy sztywne. Odgrywane też z niewielkim zaangażowaniem (chlubnym wyjątkiem jest tu Ian McDiarmid), przypominają bardziej odczytywanie wiadomości z promptera niż rzeczywiste rozmowy. Nie sposób doszukać się w nich prawdziwych emocji bohaterów, co jest jednym z czynników wyjątkowego spłycenia konfliktu wewnętrznego Anakina, jak również jego konfliktu z otoczeniem.
Muzyka i udźwiękowienie to wyjątkowy plus dla całego filmu. Choć może brakuje jej nieco mrocznego, sagowego klimatu, a przeważa bardziej akcja, to mimo tego można uznać ten element filmu za całkiem pozytywny.
Wreszcie podsumowanie: Jeśli lubisz Gwiezdne Wojny, nie oglądaj Epizodu III. Jeśli nie lubisz Gwiezdnych Wojen, nie oglądaj Epizodu III. Jeśli Gwiezdne wojny są Ci obojętne - obejrzyj Epizod III, znielubisz Gwiezdne Wojny.
--
"Młodziak, szczyl, szaleniec. Poprowadził nas na zgubę, pół Strasznego Lasu żeśmy przeszli, potwory nam wszystkie muły wybiły, a on... Kurde, żesz... złapał potwora i wychędożył! Normalnie wychędożył!"