Od BartkaZKartek trafiłem na innego bloga:https://www.glupieserce.pl/

Ada.

- Nie możesz go zwyczajnie possać? Possać, wziąć do ust i zrobić z nim co trzeba?

- Słucham?

- Jeśli tutaj jest zbyt jasno, to możemy przejść dalej. Popatrz, o tam na przykład - wskazuje ręką na pobliskie, układające się w coś na kształt mini lasu drzewa. Chodź mała, chwyta mnie za rękę. Chodź…

Poszłam.


***

Maja.

- Ma pani piękne oczy - słyszę niespodziewanie skierowane w moją stronę zdanie. Ładne, takie duże, takie wie pani, czekoladowe. Zawsze o takich marzyłam - uśmiecha się do mnie i w tym uśmiechu widzę jej ukruszoną jedynkę. Jestem trochę skrępowana. Od zawsze miałam kłopot z przyjmowaniem komplementów, nawet, jeśli ich autorką jest rezolutna ośmiolatka.

- Ty masz piękne włosy, kochanie - odpowiadam komplementem na komplement, gubiąc gdzieś po drodze dziękuję, które być może powinno paść zamiast tego. Chwytam w dłoń jej kitkę, przejeżdżam po niej palcami, włosy ma grube, lśniące, jasnobrązowe. Piękne. Zawsze o takich marzyłam…

- Moja siostra ma ładniejsze - odpowiada mała.

Jest śliczna, bystra, mądra, rezolutna. Ma okrągłą buźkę i taki charakterystyczny rodzaj uwydatniania mimiki twarzy. Taki… taki wyjątkowy… Już go gdzieś, kiedyś… Zdecydowanie już go widziałam.

***

Bartek.

Moja pierwsza miłość miała na imię Maja. Poznałem ją w pewnym Bułgarskim kurorcie, dwadzieścia sześć lat temu. Miałem wówczas sześć lat. To był czas redukcji etatów w firmie ojca. Pamiętam, że dostał sporą odprawę, tak rodzice ciągle mówili. Starczyło na remont mieszkania, nową meblościankę, mercedesa W 123, no i tamtejsze właśnie wakacje. Tym właśnie beżowym spełnieniem marzeń ojca tam jechaliśmy. Prawie dwa tysiące kilometrów, ponad dwadzieścia godzin. Ojciec jechał bez przerwy, z kilkoma krótkimi przystankami. Matka poiła go kawą z termosu, całość dopełniała kanapkami z jajkiem i kiełbasą. We mnie też je wpychała.

- Bartuś, a zjesz, a spróbuj, a jeszcze jedną. Jeszcze gryza, jeszcze kawałek.

Po dziś dzień mam odruch wymiotny, kiedy czuję zapach gotowanych, rozmiękczonych w kanapce jajek. Ohyda.

***

Ada.

Nie wiem, zupełnie nie wiem jak to się stało. Zahipnotyzował mnie. Nie wiem, jak do tego doszło, że tego wieczoru, tam przy tym barze zostaliśmy już tylko we dwoje, sami. Wszyscy się gdzieś rozbiegli, rozeszli, a ja dopijałam białe martini, bez lodu. Nie lubiłam lodu w drinkach. Rozcieńczały procentową zawartość alkoholu, przez co na moje oko stawał on się słabszy.

A ja lubiłam, coraz bardziej lubiłam tego kopa, którego mi dawała odrobina czegoś mocniejszego. Wtedy mój świat nabierał kolorów, wirował. Zupełnie jak wtedy, kiedy poszłam z nim do tego małego, pobliskiego lasu. Od dawna nikt mnie tak nie pożądał. Od dawna nikt tak nie patrzył na mnie. Od dawna nie czułam się tak adorowana.

Od dawna…

Od dawna nikomu znikąd nie uciekłam.

***

Arek.

Taka okazja, a ona zwiała. Zostajemy sami, moja żona w pokoju, są wakacje, jest alkohol, jest beztroska, jest flow, jest chemia, są ukradkowe spojrzenia, jest kilka dni czekania, ja płonę, rosnę, zaraz eksploduję a ona mi mówi:

- Arek, ale Twoja żona…

Co ona mi tu pieprzy o żonie, czy ja nadaremno wywołuję imię jej męża? Na Boga on dla mnie nie istnieje, liczy się ona, Ada, liczy się mój płonący fiut, liczy się to, że chcę ją zerżnąć tu i teraz, i pieprzyć konsekwencje, pieprzyć zasady, chcę ciebie, chcę cię tu sobie wziąć mała…

- Arek, a jak ktoś nas zobaczy…

No zlituj się kobieto, bo będę musiał wrócić i zabrać się za żonę, jeśli mi nie dasz, tu i teraz, chodź tu do mnie, łapię ją za cycka, jeden, potem drugi, uchylam jej stanik, jest miękki, jak jej skóra, koronkowy, czarny, wiem, bo zerkam ukradkiem, zjeżdżam dłonią niżej chwytam ją za pośladek, jest cudowna. Na tu i teraz, nie wiem czy na życie, życie to ja mam przecież swoje, mam Maję, ale ona jest cudna na teraz i teraz ona będzie moja, tak naiwnie myślałem, a ona mi mówi:

- Arek, musimy jednak wracać.

Noż kurwa, jak się wściekłem, mówię chodź, sięgam do spodni poprawiam go w nich, bo przecież gnie się, pnie, a ona idzie, śmieje się, ogląda w moją stronę, znów mnie tym swoim uśmiechem bezczelnie szczuje, wiem, że robi to celowo, wiem, że dobrze się bawi. Myślałem, że jestem sprytny, ale ona sprytniejsza jednak, odprowadzam ją pod drzwi hotelowego pokoju, podnosi dłoń, przebiera trzema palcami prawej dłoni, robi coś na kształt tego, jakby mi machała, po czym za nimi znika posyłając mi zdawkowego buziaka.

Nie. Ja tego tak nie zostawię.

***

Bartek.

Ada wróciła do pokoju nawalona. Tak, nie pijana, a zwyczajnie nawalona. I cały czas, nieustannie się śmiała. Szybko zrzuciła z siebie ubrania, poszła pod prysznic, coś tam pod nosem nuciła, do pokoju weszła naga. Wygięła się do tyłu, poświata księżyca wpadająca do pokoju przez lukę między ścianą, a nie do końca zasłoniętą zasłoną pięknie rysowała krawędź jej ciała. Miałem piękną żonę. Mądrą, wykształconą, była dobra dla mnie, dla dziewczynek, dla domu, dla nas wszystkich się starała. Lubiłem ją. Tak, lubiłem, nie potrafię o niej mówić, że kochałem. Jak to się stało, że została wobec tego moją żoną i matką moich dzieci? Tak wyszło, była… sympatyczna…

Sympatyczna.

Do diabła, co za beznadziejne słowo.

Weszła do łóżka, wtuliła się we mnie, pachniała cytrusami. To ten jej nowy żel pod prysznic, który tak długo w sklepie wąchała naciskając na opakowanie, aż jego spora część znalazła się na jej nosie. Patrzyłem na nią wtedy z rozczuleniem. No właśnie o tym przecież mówię. Wszystko co robiła, było sympatyczne.

Przysunęła się bliżej, położyłem swoją głowę przy jej włosach, i wtedy poczułem to.

Męskie perfumy.

I w tym momencie zrobiło się już mniej sympatycznie.

***

Maja.

Dawno się tak nie kochaliśmy. Nie wiem co się stało Arkowi, że tak mnie… dopadł. Że wrócił, mówił, że dopiero teraz, bo dopijał jeszcze tego drinka, i że jestem piękna, jego, jedyna i na życie i, że mnie kocha. Wszedł i nie brał nawet prysznica, tylko podwinął mi koszulkę zaczął mnie jak nigdy całować, głaskać, nic nie mów, kochana, nic nie mów, w kółko powtarzał, a ja się temu poddałam, choć… chyba nie do końca tego chciałam.

Jesteśmy tu drugi dzień, tylko we dwoje, takie pseudo-rodzinne wakacje. Takie tuszowanie tego, że powinniśmy się rozstać, przecież nam w tym życiu zwyczajnie od dawna już nie wychodzi, jesteśmy pochowani w swoich światach, zakopani w swoich życiach, tworzymy tak zwany martwy związek…

A teraz te wakacje, tutaj, tu, gdzie byłam tych dwadzieścia kilka lat temu z rodzicami, gdzie po raz pierwszy szczerą dziecięcą miłością się zakochałam. Gdzie wtedy on Bartek był szczytem moich dziecięcych marzeń, gdzie przesiadywanie z nim na zimnych kamieniach było wszystkim czego chciałam. Gdzie zabawa czerwoną łopatką do piasku, gdzie budowanie zamków, pluskanie się w basenie i picie gazowanych napojów było szczytem tamtejszych marzeń.

A potem żeśmy się rozjechali. Rety, jak go żegnałam przy ich beżowym mercedesie to strasznie wtedy płakałam. A oni wyjeżdżali wcześniej, my byliśmy wtedy z rodzicami i bratem autokarem i nasz odjazd był opóźniony.

Byliśmy z tego samego miasta, i spotkaliśmy się później w liceum. Moje uczucia wówczas odżyły, a jego chyba nie, bo w maturalnej klasie już był zaręczony. My się nieco później przeprowadzaliśmy i ja zmieniłam szkołę. Pisałam do niego latami listy miłosne, mam ich cały kartonik, na strychu leży. Taki szary karton, na nim groszki, kolorowe, wycinane ze starych kolorowych czasopism groszki w różnych rozmiarach, umazane dookoła klejem w sztyfcie.

I zupełnie nie wiem, dlaczego teraz, po tym – nie ukrywając dobrym seksie z własnym mężem właśnie o nim myślę, co mi przychodzi do głowy, czuję, gdzieś podświadomie mam takie wrażenie, że go po prostu widziałam. Ale co Ty gadasz Majka, to niemożliwe, idź spać już.

Zasnęłam.

A rano znalazłam się tuż po śniadaniu na basenie.

A potem podeszła ta mała dziewczynka o tak dobrze znanej mi mimice twarzy.

- Tato popatrz, to jest ta pięknooka ciocia…

A potem podszedł on.

Bartek.

Moja wielka miłość.

Adresat moich nigdy nie wysłanych listów.

I wtedy ja się popłakałam.

***

Bartek.

Emilka biegła przez cały basen, jak zobaczyła Maję. A potem zobaczyłem ją ja. A potem ona płakała. A potem przyszedł jej mąż, taki trochę zdekoncentrowany. I tak stoimy, w bezruchu, próbuję przedstawić mu swoją żonę, a oni patrzą na siebie i widzę, że chyba się znają. Ale zaraz skąd? I potem on mi podaje rękę a ja czuję charakterystyczne perfumy. Te same co wczoraj. Te same co wczoraj, na włosach mojej żony. I wtedy zamarłem.

Ale nic nie mówiłem.

Nic zupełnie.

***

Arek.

Be my be my baby… Be my be my baby… Nieustannie, pięćdziesiąty już chyba dziś raz leci dziś w głośnikach ta piosenka. Robi się jakaś dziwna sytuacja, bo oto okazuje się, że Majka i mąż Ady się znają. Dobrze, że nikt nic nie wie. Bartek, że prawie pieprzyłem jego żonę. Maja, że pieprzyłem ją myśląc o Adzie.

Dobrze, że nic się nie wydało. Teraz leżymy obok siebie, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Tylko ja patrząc na Adę nieustannie na brzuchu się kładę. Co poradzę, że ona tak na mnie działa? Wygląda jak kocica, ma granatowy kostium, celowo ciągle spaceruje, widzę jej umięśnione plecy. Ćwiczy tabatę, na pierwszy rzut oka już to widać. Jest jędrnością samą w sobie.

Bartek rozwiązuje krzyżówki, ale widzę, że raz po raz na mnie zerka.

No come on. Arek, nie pękaj chłopie. Przecież on na pewno nic nie wie.

Nie wie?

***

Maja.

Linia brzegowa jest długa. Wiedzie przez kilka dobrych kilometrów, nieco wyżej umaszczona różnorodną zielenią znajduje się promenada. Brązowe stylizowane ławeczki, po prawej szeroki rząd zbudowanych z czarnych desek bungalowów. Na każdym szerokie, składające się z czarnych, wygiętych w łuk prętów balkony. Kaskada kolorowych ręczników rozwieszonych niedbale na suszarkach. Zapach olejków do opalania. Skrzeczące cykady. Idę nią sama, a on idzie naprzeciw mnie, ma łososiowe spodnie i białą koszulę. W dłoniach trzyma białe trampki. Jest opalony, ma rozwichrzoną fryzurę. Zbliża się ku mnie, przyspieszam kroku. Słońce chyli się ku zachodowi, niby powoli a jakoś tak robi się coraz ciemniej, a potem nad nami zaczynają fruwać nietoperze, które przed momentem były mewami. Piasek robi się czarny jak na Teneryfie, powietrze chłodne jak na Antarktydzie. Zrywa się mocny wiatr, kolorowe ręczniki z białych suszarek się urywają, fruwają z nietoperzami nad moją i jego głową, przestaję go widzieć, zasłaniam się dłońmi, próbuję chronić głowę, i słyszę jego głos jak się gdzieś obok mnie, za mną, albo przy mnie przebija…

- M-a-j-a-a-a-a-a… Ja całe życie na Ciebie czekałem…

A potem się obudziłam.

***

Ada.

Świetnie. Brawo ja. Chyba się zakochałam. Straciłam apetyt, nic, zupełnie nic nie jem, źle śpię, ciągle myślę. Przez moją głowę przejeżdżają pancerne czołgi, wypełnione myślami, które mam ochotę wystrzelić z działa, tak, żeby nimi trafić. Trafić tam, gdzie to niezbędne, trafić tam, gdzie potrzeba. Żeby jednym ruchem trafić do celu. A cel był jeden. Chciałam Arka.

Jutro wyjeżdżamy ale to nieważne.

Dziś będziesz mój, Kochanie.

Dziś Cię upoluję.

***

Arek.

Jej ciało jest maszyną. Jest narzędziem. Jest deficytowym towarem na półce. Towarem, po który właśnie sięgam. Mam ją dziś, kawałek po kawałku mam ją całą.

- Ile dni na to czekałeś? – Pyta mnie zaczepnie.

Wystarczająco długo.

Jestem dominantem, chyba jej się to wszystko podoba. Obracam jej ciało sprytnie w dłoniach, biorę ją gdzie chce i jak chce, zachłannie. A ona ciągle się uśmiecha. Odchylam jej bluzkę, rozciągam kołnierzyk, peszy mnie jej spojrzenie, chyba mnie lekko onieśmiela. Zrzucam z niej czerwone sportowe spodenki, i sportowy stanik, tylko to ma na sobie, bo biegała. Dotykam jej, czuję, że jest gotowa, opuszczam swoje spodnie. Wchodzę w nią lekko, swobodnie, gładko, odchyla się, jej oddech przyspiesza, nie umiem dziś długo, nie z nią, nie z tą kobietą, całość trwa niecałe pięć minut. Po wszystkim ona uwiesza mi się na szyi, po jej policzkach płyną łzy, a ona mówi mi:

- Arek, ja chyba się zakochałam…

I wsysa się zębami w moją szyję.

I wtedy ja ją ubieram, pomagam jej wsunąć spodenki, i ten stanik, co go sama zdjęła, i sam wsuwam kąpielówki i mówię, że chodź, że późno, że Cię odprowadzę…

Jak to kurwa się zakochała?

***

Bartek.

Gdyby wtedy odpowiedziała na moje spojrzenia. Gdyby wiedziała, że tęskniłem, kiedy wyjeżdżała. Gdyby dała znak, gdyby szepnęła choć słowo. Gdyby wiedziała, że tymi wszystkimi latami tak nieprzebranie za nią tęskniłem.

Tęskniłem… Choć ciężko się tęskni za kimś, kogo się sobie w pewnym stopniu… Wymyśliło. Za kimś kto jest naszą imaginacją.

Tęsknię, tęsknię, tęsknię. Za dołeczkiem w jej prawym policzku. Za dzikim spojrzeniem, w którym widzę wszystko. Sawannę. Różnorodność. Piekło. Niebo. Ogień. Żądzę. Chęć zdobywania.

Jeśli tak, jeśli tak jest, to dlaczego, dlaczego u licha po mojej stronie znów ma być ta pieprzona inicjatywa.

Czy przez te wszystkie lata ktoś myślał o tym, czego ja chcę, co ja czuję?

Emilka ma gorączkę, Ewunia też, obie wymiotowały. Musiały się czymś zatruć, jutro wracamy, dzisiejszy dzień zamierzam z nimi spędzić w hotelowym pokoju.

Minąłem się z Majką w holu, mówiła, że już odjeżdżają.

Uścisnąłem jej dłoń, cmoknąłem w policzek, nawet na mnie nie patrzyła. Cała ona.

Kurtuazyjnie wręczyłem jej swoją wizytówkę. Ma numer… Ona ma mój, a ja nie mam jej. Teraz wszystko jest w jej rękach. Teraz piłeczka jest po jej stronie. Może nią rzucić. Może nią trafić… Może nie zrobić nic i spudłować. Jej decyzja.

***

Maja.

Wróciliśmy późno. Arek padł, dzieciaki padły, ja powiedziałam, że jeszcze się nie kładę, że jeszcze chwila, że mam siłę, że może ogarnę walizki. Zabrałam małą latarkę z pierwszej kuchennej szuflady i poszłam na strych. Gdzie ja mogłam postawić to pudełko, zachodziłam w głowę. Szłam powoli, stąpając na palcach, podłoga nieznośnie skrzypiała, zapaliłam światło, ale żarówka była słaba, żółtawa poświata niewiele uwidaczniała. Białe ledowe światło latarki błądziło wraz ze mną po równo ustawionych po mojej lewej stronie regałach, cztery z lewej, dwa z prawej, i ostatnie na wprost, może górna półka? Jest, mam, bingo!

Zdmuchnęłam kurz z wierzchu, jego odrobina wpadła mi do nosa, kichnęłam, na zdrowie Majka. Na zdrowie, oby to co robisz wyszło ci na zdrowie.

Zniosłam ten karton, schowałam do swojej szafy, wrzuciłam do niego wizytówkę z adresem Bartka, tak na wszelki wypadek, żeby nie zgubić, choć poznałam go już na pamięć.

Więc zrobię to. Wyślę mu ten karton. Wyślę mu te wszystkie latami gromadzone listy…

Niech wie…

***

Arek.

Majka myślała, że śpię, a nie spałem, poszła gdzieś łazić po domu, kto by za nią nadążył, zresztą co innego miałem w głowie. Nie założyłem gumki… nie założyłem gumki, wtedy, tej ostatniej nocy z Adą, bo mówiła, że bierze pigułki. Bo jej nie miałem. Bo fiut przejął nade mną kontrolę. Kurwa i ja teraz nie wiem… Bo ona się zakochała, a jeśli mnie okłamała… a co jeśli będzie w ciąży, przecież mówiłem, że jest cudowna ale na tamten moment, a na życie?

Na życie to ja mam Maję.

***

Ada.

Paczka przyszła w poniedziałek rano. Przesyłka polecona, zaadresowana do Bartka.

- Ja odbiorę, tu podpiszę to panu.

- Ale ja nie mogę - upierał się listonosz. Do rąk własnych, adresatka wyraźnie zaznaczyła.


Adresatka?

- Proszę pana, zaśmiałam się, starając się udać, że mój śmiech jest naturalny i szczery. Ja wiem, wszystko rozumiem. Czekamy na tę paczkę z mężem od dawna. To gdzie podpisać.

- O tutaj.

Dobra jestem aktorka. Uwierzył. Uwierzył mi.

Ręce mi drżały, co może być w tym, wyklejonym kolorowymi, powycinanymi z gazet groszkami kartonie?

A potem zaczęłam czytać…

***

Bartek.

Tak myślałem. Nie zrobiła nic. Nie napisała. Nie zadzwoniła. Zamilkła. Zniknęła.

I co głupi baranie, no czego się niby spodziewałeś?

***

Ada.

Okres mi się spóźniał jakieś dwa miesiące. Chwila strachu. Zrobiłam test. To był fałszywy alarm.

Przeczytałam wszystkie listy, które Bartkowi przysłała Maja.

Karton wyrzuciłam. Listy wyrzuciłam.

Uznałam, że tak będzie najlepiej. Jej mąż mnie odrzucił, czego ona chciała?


Zresztą taki był mój wybór. Jej wybór. Wybór mojego męża. I Arka. Tak, też jego.

W życiu wszystko jest sztuką dobrych wyborów.

Ot, tyle.

--
We are House Atreides. There is no call we do not aswer. There is no faith that we betray.