:tynf - przypomniałeś mi dwie amerykańskie historie z IIwś a propos friendly fire (obie z książek Flisowskiego)
Bardziej śmieszne, niż straszne, więc na JM w sam raz. Ale ad rem.
Noc, ciemno, choć oko wykol, cieśnina Żelaznego Dna. Amerykański niszczyciel namierza radarem jakieś podejrzane echo. Podaje sygnały, ale nie dostaje odpowiedzi. Strzał ostrzegawczy - cisza. No to zaczynają walić z 5-calówek ile fabryka i sprawna załoga na spokojnym morzu wydoli - salwa co 5-6 sekund. Dystans duży, na granicy zasięgu, to i pocisk trochę leci. Nagle - wywołanie w radiu:
- Strzelacie może do nas? Przed chwilą upadła koło nas salwa...
- E....Sorry, ale następne cztery są w drodze do was...
Na szczęście bez strat.
Druga sytuacja: inwazja na jedną z wysp opanowanych przez Japsów. Chyba Eniwetok. Amerykański niszczyciel wysłał łódź ratunkową chyba po rannych żołnierzy na lądzie (nie pamiętam). Łódź wraca, przelatujący amerykański samolot trafnie rozpoznaje łódź jako kiosk japońskiego okrętu podwodnego i częstuje bombami. Niszczyciel w odruchu solidarności z załogą łodzi otwiera ogień do samolotu, trafiając go dwoma pociskami. Na szczęście tak lotnicy, jak i marynarze przeżyli tę wymianę argumentów.