Formoza

21 czerwca 2010
Jak już się do Azji przyleciało, to może warto ją zobaczyć…


Minął prawie rok, odkąd pojawiłem się w Japonii. Chyba najwyższy czas sprawdzić, co słychać za miedzą. Azji nie znam ani trochę. Coś tam czytałem, trochę znajomi opowiadali, ale na własne oczy widziałem jedynie Singapur (Japonii oczywiście nie wliczam).


A ponieważ tak się złożyło, że znajomi znajomej mieszkają i pracują na Tajwanie, to wybór był dość prosty. Ilha Formosa, z portugalskiego „piękna wyspa”, leży niecałe 3 godziny lotu z Tokio. Jak na warunki azjatyckie to bardzo blisko. Tajwan ma bardzo burzliwą historię. Przez ostatnich kilka wieków, od momentu odkrycia w roku 1544 przez Portugalczyków, co i rusz przechodził z rąk do rąk. Bardzo często dochodziło też do scysji pomiędzy ludnością napływową, a aborygenami.

Ostatni rozdział historii wyspy związany jest z dojściem do władzy komunistów w kontynentalnych Chinach. To bowiem na Tajwan uciekły pokonane siły Czang Kaj-szeka i niedobitki Kuomitangu. Do lat 70. XX wieku to właśnie Tajwan był uważany za jedyne oficjalne przedstawicielstwo Chin we wszelkich instytucjach międzynarodowych. Początek zmian nastąpił w roku 1971, kiedy to Republika Chińska (oficjalna nazwa) na wniosek Albanii, i przy braku sprzeciwu ze strony USA, została usunięta ze wszelkich organów ONZ, a jej miejsce zajęła Chińska Republika Ludowa. Proces zmiany sytuacji międzynarodowej zakończył się w roku 1979, kiedy to USA zerwały stosunki dyplomatyczne z Tajwanem i wypowiedziały obowiązujący od 1954 roku układ obronny. Jednocześnie rząd w Waszyngtonie uznał Pekin za jedynego przedstawiciela Chin na świecie. W krok za wujaszkiem Samem poszły oczywiście inne kraje. Obecnie stosunki dyplomatyczne z Republiką Chin utrzymują jedynie 23 kraje, w tym takie potęgi gospodarcze i militarne jak Panama, Honduras, Gwatemala, Watykan, Burkina Faso, czy też Wyspy Salomona. Polska ma swoje nieoficjalne przedstawicielstwo na Tajwanie w postaci Warszawskiego Biura Handlowego w Tajpej. Chińska Republika Ludowa uznaje Tajwan za swoje terytorium, a w myśl obowiązującego prawa antyrecesyjnego użyje siły w przypadku jakichkolwiek prób ogłoszenia przez Tajwan niepodległości. I tak żyją sobie Tajwańczycy z wizją kilkuset rakiet ziemia-ziemia wycelowanych w ich terytorium. Sytuacja jest dość patowa.




Ale dość już o polityce. Czas na zwiedzenie, a jest zdecydowanie co zobaczyć. Tajwan nie jest małą wyspą. 22 miliony mieszkańców to całkiem sporo. W samym Tajpej żyje ponad 2,5 miliona ludzi. I mają świetnie rozwiniętą sieć metra. To taki mały przypis do Warszawy. Oni w rejonie mocno sejsmicznym dali radę. Może by i nam się udało, co?

Ważna informacja dla wszystkich wybierających się na zwiedzanie krajów tropikalnych - nie róbcie tego w porze deszczowej. Przemawia przeze mnie w tym momencie doświadczenie niestety. Z nieba lały się strumienie wody, a upał pozbawiał oddechu w kilka minut. Całe szczęście tak kiepsko było tylko w dniu przyjazdu, potem nawet słońce sobie o nas przypomniało. Zresztą od czego są parasolki? I knajpy, w których można się schować? Tajwan należy zdecydowanie zwiedzać kulinarnie - bazarki z jedzeniem są rozsiane po całym mieście i za niewielkie pieniądze można się naprawdę porządnie posilić. Tylko nie pytajcie, co jecie. Po pierwsze i tak Was nie zrozumieją, jeśli nie władacie chińskim. Po drugie nie psujcie sobie smaku wybrykami własnego umysłu. Smaczne? To najważniejsze. W razie czego zdezynfekujcie się od wewnątrz jakimś trunkiem. Aczkolwiek lokalnych piw nie polecam, bo są paskudne w smaku, a spróbowałem 5 różnych, lokalnych marek. Jeśli jesteście jednak bardzo „delikatni”, to proponuję przejście na dietę owocową. Równowartość 8 PLN przyniesie wam trzy sporej wielkości tacki ze świeżutkimi owocami. Wybór przeogromny - mango, papaja, melon, arbuz, jabłka, liczi, ananas i wiele więcej. Pyszne, dojrzałe, soczyste. Nic tylko zatopić zęby w miąższ, co też czyniłem po kilka razy dziennie.










Ponieważ pierwszego dnia lało i pozostawanie na zewnątrz absolutnie mijało się z celem - no chyba że lubicie brać kąpiel w ubraniach, ja nie - wybraliśmy się odwiedzić drugi najwyższy budynek na świecie („drugi” od tego roku, kiedy do użytku oddano Burj Chalifa w Dubaju). Taipei 101 to konstrukcja licząca sobie imponujące 509,2 metry wysokości. Przypominam, że mówimy o strefie sejsmicznej, więc tym bardziej należy się szacunek. Budowę rozpoczęto w roku 1997, ukończono 7 lat później. Po drodze ekipy inżynierów musiały rozwiązać kilkaset większych lub mniejszych problemów, w większości powodowanych skalą przedsięwzięcia. Tajpej leży na kilku niewielkich uskokach płyt tektonicznych i dość regularnie nawiedzają je trzęsienia ziemi. Zagrożenie idzie nie tylko z dołu, ale także z góry. Tajwan bowiem często „odwiedzają” tropikalne cyklony, a wiatry potrafią wiać z prędkością przekraczającą 200 km/h. Chyba nie muszę tłumaczyć, co to może oznaczać dla budynku mającego ponad pół kilometra wysokości? By zniwelować wahania konstrukcji na wysokości 90 piętra zamontowano stabilizator o wadze, bagatela, 660 ton! Samo wyniesie takiej wagi kilkaset metrów nad ziemię było nie lada przedsięwzięciem. Dorzućcie jeszcze do tego wszystkiego systemy klimatyzacji, zasilania, kanalizację, windy, czy mycie okien. Każda, wydawałoby się, drobna rzecz urastała do rangi wielkiego wyzwania. Udało się! Nawiasem mówiąc winda w budynku do dziś dzierży światowy rekord szybkości - 1100 metrów na minutę, co sprawia, że na poziom tarasu widokowego (89. piętro!) wyjeżdża się w czasie 37 sekund. Na koniec ciekawostka - dlaczego Taipei 101? Bo tyle pięter ma konstrukcja, bo taki jest kod pocztowy dzielnicy, w którym postawiono budynek, a także dlatego, że miało być to nawiązanie do ery cyfrowej - „jedynek” i „zer”.




















Tak potrzebne nam słońce wyszło zza chmur drugiego dnia naszego pobytu i stwierdziliśmy, że jest niezwykle sarkastycznym chamem. Udawaliśmy się bowiem na niemal cały dzień do muzeum, a tam, w odróżnieniu od tarasu widokowego Taipei 101 na przykład, piękna pogoda się mało przydaje. Nic to… Nu pagadi sońce i wybieramy się zwiedzać Narodowe Muzeum Pałacowe. To ponoć najsłynniejsza na świecie kolekcja sztuki chińskiej, składająca się głównie z dzieł wywiezionych z Zakazanego Miasta podczas ewakuacji armii Kuomitangu z kontynentalnych Chin. Mówię ponoć, bo pod względem muzeów niezły ze mnie ignorant, ale czasem jakieś „skorupy” idę pooglądać.










Niestety robienie zdjęć w środku było ściśle zabronione i to do tego stopnia, że obsługa potrafiła doskoczyć do delikwenta i nakazać mu skasować fotkę. Byłem świadkiem takiej sytuacji. Chwilę stałem zaskoczony, ale co kraj, to obyczaj. W końcu nie byliśmy w „grzecznej” Japonii.

Przyznam szczerze, że niektóre działy jedynie „omiotłem” wzrokiem. Przepraszam bardzo wszystkich fanów sztuki, ale wyroby z brązu nie są dla mnie interesujące. To samo tyczy się starych ksiąg, czy też historycznych dokumentów. Nuda jak w polskim filmie. Na szczęście było tam kilka sekcji wartych zapamiętania, a nawet takich, o których nie zapomnę nigdy. Do pierwszej grupy zaliczę choćby rysunki, czy też kaligrafię chińską. Mają w sobie pewien urok, który ciężko opisać. Być może wynika to z pewnego kontrastu. W końcu obecnie wszelkie słowa, znaki, czy obrazy są przekazywane drogą cyfrową. Tu z kolei mieliśmy do czynienia z metodami tradycyjnymi, które już zanikają. A być może była to opowieść niejakiego Chiang Chang-shena, chińskiego artysty, który tłumaczył, że w każdym obrazie należy zakląć odrobinę własnej duszy, a należy to robić niespiesznie i dokładnie, co wcale nie oznacza realistycznie. Obrazy mają przekazywać pewną wiadomość i to od artysty zależy, jak tego dokonać.

Duże wrażenie zrobiła też na mnie chińska porcelana. Różnorodność technik i rodzajów jest wprost niesamowita. Zdobienia także. Zwłaszcza w obliczu wieku tychże wyrobów.  Jednak nie to było najlepsze. Była jedna sala, z której nie chciałem wychodzić, która mnie pochłonęła i nie chciała puścić - rzeźba w kości słoniowej. Owszem, biedne słonie, ale to, czego dokonali chińscy mistrzowie sprzed kilku setek lat jest absolutnie niesamowite. Wyobraźcie sobie kulę wielkości piłki tenisowej. Cała we wzorach - liście, kwiaty, drzewa, sceny z udziałem ludzi. W kuli czternaście otworów, jakby okien do wewnątrz. Przez okna widać, że podobnie wzorzysta sfera znajduje się w środku. A teraz wyobraźcie sobie, że tych wzorzystych sfer wewnątrz jest siedemnaście! I wszystkie obracają się wokół siebie! A całość powstała z jednego kawałka kości słoniowej! Podchodziłem i odchodziłem od tego eksponatu kilka razy, cały czas nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. A to było tylko jedno z dzieł w tej sali. Niedaleko stał statek wielkości pudełka od zapałek, a do gabloty przymocowana była lupa. Dość szybko pojąłem, że jest naprawdę potrzebna. Statek bowiem miał trzy pokłady, koło napędowe się obracało, na pokładzie stali ludzie, a okiennice mogły się zamykać i otwierać. Gdyby nie lupa, te szczegóły byłyby niewidoczne. Naprawdę zastanawiałem się, czy to ludzie są odpowiedzialni za te dzieła. Poziom precyzji jest wprost niewyobrażalny. Ponoć znaki na niektórych rzeźbach są tak małe, że potrzeba pięciokrotnego powiększenia, żeby je odczytać. Nie bez kozery technikę tych wyrobów nazywa się mikrorzeźbą lub rzeźbą „na ślepo”. Absolutnie niesamowite! I tylko szkoda, że muszę Wam o tym opowiadać na zasadzie „wyobraźcie sobie”… Jeśli jednak chcecie zobaczyć próbkę mistrzostwa chińskich artystów, kliknijcie w ten link http://www.npm.gov.tw/en/collection/selections_02.htm?docno=896&catno=12&pageno=2




Resztę wyjazdu spędziliśmy na łażeniu po targach roślin i minerałów oraz objadaniu się lokalnymi specjałami. Do tego doszła jakaś impreza. A także wizyta w dolinie gorących źródeł i wymoczenie ciała w wodzie tak kwaśnej, że cytryna w zestawieniu jawiłaby się jako słodka. Wanna nieco obskurna, a pies właścicielki wybitnie zboczony, ale kąpiel była przyjemna. Odwiedziliśmy też jeden z nocnych marketów, zwany „Aleją Węży”. Owego gada można tam skosztować. Ponoć smakuje nieco jak kurczak. Nie sprawdzaliśmy, czy faktycznie tak jest. Ceny, jakie sobie zaśpiewali za posiłek z węża były zdecydowanie przesadzone. Poczekam, aż odwiedzę Indochiny
.
































































Na sam koniec słowo jeszcze o samej kulturze i organizacji Tajwanu. Wszędzie widać jakby więcej luzu, czy to na ulicy, czy w metrze. Choćby sam ubiór na to wskazuje. Japończycy niezależnie od pogody, nawet w największe upały, noszą pełen garnitur. Rzędy niemal identycznie wyglądających ludzi, ubranych w stonowane kolory, przesuwają się jednym tempem po ulicach. Na Tajwanie nie dość, że różnorodność ubioru jakby większa to jeszcze więcej żywych kolorów wokół. A najlepszy jest uśmiech na twarzach tych ludzi. Nie jakiś szczególny - on po prostu jest, co stanowi miłą odmianę w porównaniu. Tajpej samo w sobie nieco mniej zorganizowane, nie wszystko jest pod linijkę, nieco bałaganu, nieco brudu, ale przez to wydaje się bardziej normalne niż fantastycznie poukładane Tokio. Przyznam, że nie za bardzo chciałem wracać.

Cztery dni to zdecydowanie za mało na Tajpej. Spokojnie można tam spędzić dwa tygodnie i nadal mieć poczucie, że się wszystkiego nie widziało, a to przecież tylko jedno miasto. Kiedyś trzeba będzie odwiedzić Tajwan ponownie.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi