Aktywny tydzień

28 września 2009
Na rozkładzie Kamakura, Nikko, Nara i Kioto.


Dość siedzenia w Tokio! Ileż można?! (Wiem, że dużo, ale wstęp miał być dramatyczny.)
Przychodzi taki czas, że chcesz zobaczyć nieco więcej kraju, który właśnie odwiedzasz. Wodzisz palcem po mapie i nagle do Twej głowy przychodzi pomysł – a może by tak miasto które było stolicą przez ponad 1000 lat? No coś tam musieli po sobie zostawić, prawda? Prawda. O Kioto i jego bogactwie kulturowym słyszał chyba każdy, kto choć nieco więcej poczytał o Nipponie. Postanowiliśmy się wybrać i my. Tym razem postawiliśmy na biuro podróży. Widzicie, każdy nas wyjazd był organizowany we własnym zakresie – Fudżi, Kamakura, Nikko (o których za chwilę). Ten jeden raz postawiliśmy na wygodę. Ale jako że nam się chronologia zaraz posypie, to wróćmy do wycieczki numer 1.
Kioto było bowiem w środę i czwartek, a po drodze udało się wyskoczyć na dwa jednodniowe wypady do Kamakura i Nikko. Są to polecane miejsc odwiedzin, jeśli akurat jesteście w Tokio i macie dzień wolny. Akurat byliśmy w Tokio i mieliśmy dzień wolny, więc wybraliśmy się do Kamakura.



Dotrzeć tam można bez żadnego problemu kolejką podmiejską. Zresztą w Japonii granice między pociągami podmiejskimi, osobowymi, pośpiesznymi są bardzo niewyraźne. Podróż zajmuje jedynie godzinę, a miasto pełni obecnie rolę bardzo ekskluzywnych przedmieść Tokio. Trudno mi co prawda zrozumieć, jak można się samemu, dobrowolnie całkiem skazywać na ponad godzinne dojazdy do pracy każdego dnia, ale w końcu tu chodzi o status społeczny, a ten jest tutaj wszystkim. Trudź się biedny sararimenie codziennie do pracy, było się nie dorobić.



Jedziemy. Pierwszy dzień urlopu, pierwszy wyjazd, piękna pogoda, a ja struty modlę się o odrobinę chłodu. Murphy – Ty chamie, wsadź sobie te swoje prawa w... dokładnie tam. Pierwszy raz musiałem zjeść coś nie tak. No nic. Nie myśleć o tym, zielona herbata, lokalne sucharki i idziemy zwiedzać. Na pierwszy ogień poszedł Budda. Ale nie byle jaki Budda, a drugi największy w Japonii. Zresztą jeden z symboli Kamakura. Ponad 13 metrów wysokości, w całości odlany z brązu, powstał w 1252 roku. Robi wrażenie. Aczkolwiek jeszcze większe wrażenie zrobiły na mnie opowieści o klęskach żywiołowych związanych z tymże posągiem. Wyobraźcie sobie, że ów Budda miał kiedyś nad sobą daszek, ba cały drewniany budynek. Jednak najprawdopodobniej ów bóg niezbyt lubi siedzieć wewnątrz. Silne wiatry zniszczyły konstrukcję najpierw w roku 1334, a potem w 1369. Za każdym razem pawilon był odbudowywany. Daibutsu, bo tak nazywają go miejscowi, siedział i myślał. Aż w końcu wpadł na misterny plan z gatunku „do trzech razy sztuka”. Co też takiego się stało? Czy było to trzęsienie ziemi? Logicznie rzecz ujmując opcja prawdopodobna, zważywszy, że mówimy o Japonii. Jednak nie tym razem. No to może piorun strzelił i dach spłonął? Nadal logicznie i nadal niecelnie. Ostatnia szansa. („Można się naradzać.”) Głowa rodziny odpowiada – tsunami? Co na to ankieterzy? Tak! Jest taka odpowiedź na tablicy! Dokładnie – pod koniec 15 wieku wielka fala przyszła i zrównała z ziemią cały pawilon. Tsunami zjawiskiem wyjątkowym w Nipponie nie jest. Jest jednak małe „ale”, które każe inaczej popatrzeć na to, co się wtedy stało. Budda stoi bowiem ładnych kilkaset metrów od najbliższej wody i sporo powyżej poziomu morza. Oznacza to, że mieliśmy do czynienia z absolutnie potężnym zjawiskiem. On chyba naprawdę nie lubił tego dachu.
Druga opowieść nawiązuje do wydarzeń z roku 1923. Jest to bowiem rok, w którym Daibutsu wybrał się na spacer. Trzęsienie ziemi, które w tamtym pamiętnym dla Japończyków roku nawiedziło region Kanto sprawiło, że posąg przesunął się. 93 tony Buddy przebyły nieco ponad pół metra. Jak widać każdy musi się czasem rozruszać.



Potem wybraliśmy się jeszcze do świątyni Hase-Dera, która znajduje się zaraz obok, a która mieści przepiękne posągi innych wcieleń Buddy. Niestety zdjęcia w środku zakazane, ale z zewnątrz udało się kilka ujęć złapać, w tym przepiękny widok na zatokę oraz tysiące posążków bóstwa, które ponoć odpowiedzialne jest za wstawiennictwo w przypadku nieudanych lub przerwanych ciąż. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Mają od tego osobne bóstwo. Zanim dotarliśmy do domu zaliczyliśmy jeszcze jedną świątynię, PRAWIE się zgubiliśmy i zrobiliśmy długi spacer.









W czasie spaceru natknęliśmy się na uczestnika lokalnego teleturnieju „Jak oni parkują?” I nadal się zastanawiam.







Dzień zakończyliśmy obżarstwem sushi. Po drugim już dniu zwiedzania świątyń (pierwszy był dzień wcześniej w Meiji) stwierdziliśmy, że tutaj nie wydaje się wielkich sum na zdobienia. Owszem, miejsca kultu robią wrażenie, zwłaszcza ogrody są piękne, ale same w sobie nie są przeładowane złotem tak, jak to czasem w Polsce bywa. Widać, że świątynie mają być po prostu miejscem modlitwy. Jak sobie przypomnę, jak to u nas w kraju wygląda… Czasem czuję się w polskich świątyniach jakby brał udział w nowym programie MTV - Odpicuj mi kościół!



Nikko. Kolejny jednodniowy wypad. O ile Kamakura jest dość blisko i jeździ tam zwykła kolejka miejska, to do Nikko należy już liczyć niemal dwie godziny i trzeba wziąć ekspres. Potrzebny jest także specjalny bilet. I tu po raz kolejny dowiedzieliśmy się, jak miły i pomocny jest naród japoński. Dotarliśmy na stację Asakusa, bo to stamtąd odjeżdżają pociągi do Nikko. Dotarliśmy i… rozłożyliśmy szeroko ręce, bo nic nie było po angielsku. Stoimy na środku, pochylamy się nad mapą, szukamy w przewodniku, ale nie zbliżamy się ani trochę do rozwiązania. Wszędzie bezduszne automaty, które są o tyle nieprzydatne, że wyświetlają same krzaczki. Po krótkiej chwili podeszła do nas Japonka, która ni w ząb nie łapała mowy Szekspira. Widać po gestach, że pyta się, czy może w czymś pomóc. Padło sakramentalne „Nikko” i nie dość, że sprawdziła, o której jest najbliższy pociąg to jeszcze zaprowadziła nas do kas biletowych. Podkreślmy - naszą podstawą komunikacji było hasło „Nikko” oraz język gestów. To było naprawdę niesamowite doświadczenie.
Wiecie zapewne, jak to wygląda w Polsce? Otóż zazwyczaj obcokrajowcy w kraju nad Wisłą muszą liczyć tylko na samych siebie lub ewentualnie na przyjaciół, o ile takowych posiadają lokalnie. Ktoś obcy miałby pomóc? Rzadko. Ile razy byłem świadkiem niesamowicie ekwilibrystycznych prób kupienia biletu przez cudzoziemca na stacji Warszawa Centralna, nawet nie zliczę. Pół biedy jeśli był to bilet w jedną stronę, ale niech tylko Anglik czy inny Francuz zapyta o bilet powrotny, albo, o zgrozo, weekendowy! On wtedy nawet nie przeczuwa, że za moment przyjdzie mu przeżyć tortury, przy których średniowieczne narzędzie zwane „żelazną dziewicą” jawi się jak przyrząd terapeutyczny (szczególnie pomocny na krążenie i reumatyzm). A najlepsze jest to, że zazwyczaj za tym cudzoziemcem stoją ludzie, którzy potrafią się swobodnie porozumieć zarówno po polsku jak i po angielsku i mogliby bez problemu pomóc. Nie. Oni wolą stać i komentować poziom wyszkolenia służb PKP. Wiem, bo sam nie bywałem lepszy. Nie wiem, z czego to wynika. Nie chcemy sobie robić kłopotu? Nie chcemy wtrącać się w czyjeś sprawy? Boimy się? Powodów jest pewnie tyle, ile osób, które w takiej sytuacji się znalazły. Po tym, co tu przeżyłem obiecuję już zawsze pomagać obcokrajowcom w Polsce. Powtórzmy - nie znając nie w ząb języka obcego, Japonka podjęła się próby wsadzenie mnie i Asi do właściwego pociągu. Brawo!


Dodajmy, że próba zakończyła się sukcesem, bo po dwóch godzinach wysiadaliśmy w małym urokliwym miasteczku - Nikko. Zobaczyliśmy chyba wszystko, co było do zobaczenia w samym mieście, dzielnie przedzierając się przez zastępy wycieczek szkolnych. Trochę żałowałem, że jedynym źródłem informacji jest przewodnik National Geographic - nie polecam, pobieżny i mocno nieaktualny. Brakowało nam kogoś, kto byłby w stanie powiedzieć coś więcej o miejscu, które odwiedzamy. Niech zatem przemówią zdjęcia. Dowiedziałem się natomiast (niech żyje wujek google), że kompleks świątyń powstał przez pierwszego szoguna Tokugawa - Ieyasu, który został tam pochowany. Był pierwszym z dynastii szogunów, która rządziła Japonią przez ponad 250 lat. Dodajmy, że mniej więcej od XII wieku realna władza w Japonii była sprawowana właśnie przez szogunat, a nie przez cesarza, którego rola ograniczała się do odprawiania różnych ceremonii, głównie religijnych. Ieyasu Tokugawa pełnię władzy objął w roku 1600, kiedy w bitwie pod Sekigahara pokonał pretendenta Hideyori, który był prawowitym następcą na stanowisku naczelnego szoguna, oraz jego zwolenników. Tokugawa stał się najpotężniejszym i najbogatszym człowiekiem w Japonii. W swoim testamencie zastrzegł jednak, że miejsce pochówku ma być skromne, wskazał również Nikko. Tak też się działo przez mniej więcej jedną generację. O ile jego syn uszanował testament ojca, o tyle wnuk stwierdził, że dziadek powinien spoczywać w miejscu o wiele bardziej godnym jego dokonań. Kompleks świątynny rozbudowano, bogato ozdobiono, po czym wnuk Ieyasu Tokugawa - Iemitsu Tokugawa - kazał się pochować w dokładnie tym samym miejscu. Kto bogatemu zabroni?


















Nasze braki w opowieściach przewodników miały się skończyć w Nara i Kioto. Dwie historyczne stolice Japonii, choć to pierwsze miejsce stolicą było tylko przez kilkadziesiąt lat. Ciekawa była już sama podróż do Kioto, ponieważ wybraliśmy się tam shinkansenem. Wreszcie było nam dane przejechać się tymi niesamowitymi maszynami. Zrobiłem na własne potrzeby małe porównanie pociągów w Japonii do odpowiedników w Polsce. Otóż coś, co tutaj nazywane jest pociągiem zwykłym, w Polsce z powodzeniem mogłoby funkcjonować jako pospieszny, zarówno pod względem standardu, jak i prędkości (te są nawet wyższe). Polskie „osobówki” są jedyne w swoim rodzaju i tak słabych maszyn w Nipponie po prostu nie ma. No ale jedźmy, nomen omen, dalej. Lokalny pociąg pospieszny, tak zwany „rapid”, pod względem prędkości może się spokojnie równać z naszymi ekspresami, ale wagony są nadal takie same jak w przypadku zwykłych kolei. Wreszcie weźmy japońskie „limited express”, które przewyższają polskie IC pod względem prędkości, jak i komfortu. Jadąc do Nikko, w ciągu dwóch tylko godzin wózek z jedzeniem mijał nas kilka razy. Konduktorzy są zawsze uśmiechnięci, a wchodząc do wagonu kłaniają się pasażerom. Zresztą wychodząc robią to samo. Okazuje się, że pociągi mogą być czyste, że mogą być szybkie, że wcale nie muszą zwalniać w miastach do prędkości żółwia ze złamaną nóżką, że obsługa może być zawsze uśmiechnięta i pomocna, a nie tylko od święta, że jedzenie na pokładzie może być smaczne i nie kosztować 300% tego, co w sklepie. Tak, okazuje się, że można, Szanowne PKP...
Rozmawiałem ostatnio z Asią i dowiedziałem się, co to jest sukces pociągu w Polsce. Otóż (wdech!) sukcesem pociągu w Polsce nazywamy sytuację, w której na trasie Warszawa-Gdańsk pociąg mający do przejechania 329 kilometrów w ciągu pięciu godzin i czterdziestu pięciu minut, dojeżdżając do stacji Gdańsk Główny ma opóźnienie mniejsze niż 5 minut (wydech!). Pobawiłem się nieco kalkulatorem i wyszło mi, że średnia prędkość na trasie wynosi... osoby o słabych nerwach, proszone są o przejście do następnego akapitu... ostrzegałem... 57 km/h.
Natomiast shinkasen, oczko wyżej niż „limited express”, to zupełnie inna kategoria. Tych pociągów nie ma po prostu z czym porównać w kraju nad Wisłą. Nie mówię nawet o komforcie, bo to jakby porównywać linoleum z perskimi dywanami. Tu chodzi przede wszystkim o niesamowite prędkości. Z Tokio do Kioto jest mniej więcej 520 kilometrów. Aż strach pomyśleć, ile zajmuje pokonanie takiego dystansu w Polsce, aczkolwiek jestem pewien, że moi znajomi z pięknego miasta Świnoujścia, dojeżdżający na studia do Warszawy, mogliby się na ten temat wypowiedzieć. Jestem również przekonany, że wypowiedź ową należałoby mocno ocenzurować przed publikacją. W Japonii 520 kilometrów oznacza dwie godziny i dwadzieścia minut w pociągu! Co daje średnią prędkość - osoby o słabych nerwach, które jakoś przetrwały poprzednie informacje, tym razem na serio proszę przejść dalej - absolutnie niesamowitych 223 km/h! A momentami ten pociąg jedzie ponad 300 km/h. Kropka. Tu nie trzeba już nic dodawać. Może oprócz faktu, że te pociągi się nie spóźniają. Ale o tym później.

Kilka mrugnięć i jedną drzemkę później, znaleźliśmy się w Kioto. Miasto było stolicą Japonii od roku 794 aż do roku 1868, kiedy stolica została przeniesiona do Edo, przemianowanego wtedy na Tokio. Obecnie jest to metropolia licząca prawie 1,5 miliona mieszkańców. Jednak to nie dla tych mieszkańców się tu przyjeżdża, a dla zabytków i tradycyjnej kultury japońskiej, która żyje w tym mieście. Niejako w pakiecie postanowiliśmy zobaczyć pobliskie Nara, które cieszyło się tytułem stolicy od roku 710. Szybka jazda autobusem, odrobina historii w wykonaniu naszej przewodnik, która zachwalała lokalną zieloną herbatę (ponoć najlepsza w Japonii) i sake, choć na ryż już nieco psioczyła. Ponarzekała także na „dzisiejszą młodzież” i kazała uważać na jelenie, bo gryzą. Symbolem Nara jest bowiem to rogate zwierzątko, które lokalnie ma status podobny do krowy w Indiach. Faktycznie, jelenie robią, co chcą, a są ich dziesiątki w okolicach świątyni Tōdai-ji. Tu i ówdzie można kupić specjalne chrupki, którymi można nakarmić tę lokalną zarazę. Tak, zarazę. Zanim przyjechałem do Nara uważałem jelenie za słodkie zwierzęta, które płoszą się na widok czegokolwiek większego niż one same. Po mojej wizycie w tej historycznej stolicy Nipponu twierdzę, że to małe złośliwe bestie, diabły wcielone, które tylko wyglądają niepozornie.





Sama świątynia Tōdai-ji to mieszkanie największego siedzącego Buddy w Japonii – prawie 15 metrów wysokości. Budynek owego Daibutsu to z kolei największa drewniana konstrukcja na świecie. Pozwólmy przemówić zdjęciom.







Potem daliśmy się niemal zagryźć kolegom jeleniom i ruszyliśmy do drugiej świątyni, tym razem shinto. Dowiedzieliśmy się, jak się modlić. Dowiedzieliśmy się także, że gro Japończyków jest wyznawcami zarówno buddyzmu jak i szintoizmu, gdyż ponoć obie religie mogą się uzupełniać.








Nasza krótka wizyta w Nara dobiegła końca i mogliśmy się wybrać na nocne zwiedzanie Kioto. Aczkolwiek najpierw zameldowaliśmy się w hotelu – pokoje na modłę japońską. Super doświadczenie. Jedynie materace, zwane futonami, rozkładane na matach ryżowych, czyli tatami. Wszędzie drewno, niski stoliczek, przesuwane drzwi. I łazienka w japońskim stylu z głęboką choć wąską wanną. Naprawdę przyjemne doświadczenie. Tak przy okazji, zdjęcia są z rana, bo wieczorem tylko wrzuciliśmy rzeczy do pokoju i biegliśmy do miejsca zwanego Gion Corner.



Gion to stare centrum Kioto, które słynie z niezliczonej ilości barów, domów parzenia herbaty i mieszkających tam gejsz. Natomiast Gion Corner to miejsce, w którym dwa razy dziennie odbywa się pokaz tradycyjnych sztuk japońskich takich jak: parzenie herbaty, układanie kwiatów, gra na Koto (rodzaj instrumentu), muzyki gagaku (rodzaj muzyki dworskiej, przy okazji absolutny gwałt na uszach), starożytnej sztuki komediowej, tańca Kyomai (tradycyjny taniec z Kioto w wykonaniu gejsz!), a także bunraku, czyli sztuki kukiełkowej (przy czym kukiełka jest wielkości człowieka, a obsługują ją trzy osoby ubrane całkowicie na czarno). W ceremonii parzenia herbaty wzięliśmy nawet sami udział! Tam każdy ruch, każdy gest jest zaplanowany, nic nie dzieje się przypadkowo, a prawidłowo zaparzona zielona herbata jest po prostu pyszna!
Później znów spacer i dość długie wybieranie knajpy. Warto jednak było się porozglądać, bo w ostatecznym rozrachunku siedzieliśmy na tarasie nad brzegiem rzeki, przyświecało nam delikatne światło księżyca, a z przeciwległego brzegu dobiegała grana na żywo muzyka. Jedzenie wpisało się w klimat miejsca - tempura była niesamowicie delikatna i soczysta. Sake też była pyszna, a ja przy okazji dowiedziałem się, jak tradycyjnie podaje się ten napój. Kelnerka przyniosła mi bowiem spodeczek i szklaneczkę i zaczęła lać sake. Kiedy zbliżała się do brzegu szklanki, wcale nie zamierzała przestać. Aż zastygłem i pokazałem dość wymownym gestem, że już wystarczy, bo wyleje. Kelnerka na moment się zawahała, ale dokończyła dzieła i nalała po sam brzeg spodeczka. Odeszła, a po chwili wróciła jej koleżanka, która znała nieco lepiej angielski i wytłumaczyła, że właśnie tak należy podawać ten ceremonialny napój religii shinto. Człowiek uczy się całe życie…


Hotelem niestety nie przyszło nam nacieszyć się za długo, bo już o 8 następnego dnia musieliśmy siedzieć w autobusie, żeby ruszyć na zwiedzanie. W końcu całe Kioto czekało! Na pierwszy ogień poszedł zamek Nijo, który powstał na samym początku XVII wieku. Zamek był rezydencją szogunów Tokugawa. Powstał z inicjatywy Ieyasu Tokugawa. Co ciekawe, ta potężna konstrukcja została wzniesiona w 10 miesięcy. Jakim cudem? Każdy, kto twierdził, że tego się nie da zrobić w tak krótkim czasie, był skracany o głowę. W związku z tą jakże skuteczną metodą przekonywania niedowiarków, niewielu było odważnych, którzy stwierdzili, że „to se ne da pane Havranek”.

Oczywiście zdjęcia w środku zakazane. Szkoda.

Na zewnątrz udało się jednak zrobić kilka ujęć, w tym podłogi od spodu. Konstrukcja owej była bowiem szczególna. Podłoga w zamku Nijo piszczy. Z każdym postawionym krokiem czujecie się, jakbyście stąpali po niewielkich gryzoniach. System był tak skuteczny, że żaden ninja nigdy nie postawił stopy w tej siedzibie szogunów Tokugawa. Co nie oznacza wcale, że ich tam nie było. Owszem, zdarzali się, ale po prostu na ścianach i suficie są mniej mobilni. Poza tym bardzo często cel potencjalnego ataku wcale nie przebywał w zamku Nijo, bo fakt że ktoś ma gdzieś dom rozmiaru M-1000, wcale nie oznacza, że tam mieszka. Zwłaszcza jak drugi ma w Edo. Szogunat sprawował władzę właśnie z przyszłego Tokio i nie wszystkie pokolenia szogunów Tokugawa odwiedziły cesarza w Kioto. Zdarzyło się, że kilka kolejnych generacji odmawiało wizyty w Kioto, co o tyle nie dziwi, że była to niesamowita wyprawa w tamtych czasach. Aczkolwiek jak ujęła to Asia, wyglądało to mniej więcej tak:
„-Jedziemy odwiedzić cesarza?
- Eee, po co? Dziadek był.”






Kolejny punkt wycieczki to Złoty Pawilon. Niesamowity. Po prostu niesamowity. Z ciekawostek warto zauważyć, że owa budowla w całości spłonęła w roku 1950, kiedy jakiś szalony mnich podłożył ogień, gdyż takie miał hobby - był podpalaczem. 5 lat później pawilon odbudowano.







Wreszcie ostatni punkt wycieczki przed obiadem to pałac cesarski. Wejście do pałacu jest ściśle strzeżone, a swoje odwiedziny należy zapowiedzieć z wyprzedzeniem i wystąpić o specjalne pozwolenie. Tym bardziej cieszyło mnie, że pojechaliśmy w zorganizowanej grupie. Oczywiście wnętrza są niedostępne dla publiczności, ale za to ogród w pełni nam to rekompensuje, najpiękniejszy jaki widziałem w swoim dotychczasowym życiu. Z ciekawostek dodam, że jedną z sal w pałacu ufundował szogun Tokugawa. Stworzył coś na kształt pokoju nauki, w którym cesarz mógłby studiować bogactwa kultury i sztuki oraz historii Japonii. Miało mu to zajmować tyle czasu, żeby pod żadnym pozorem nie mógł się wtrącać w bieżące wydarzenia społeczno-polityczne w kraju - tego jednak Tokugawa cesarzowi już nie mówił.








Szybki obiad, małe zakupy w lokalnym sklepie z pamiątkami i ruszyliśmy na drugą część zwiedzania Kioto, zaczynając od świątyni Heian, wybudowanej w roku 1895 celem uczczenia 1100 rocznicy założenia stolicy w Heian właśnie. Jak na lokalne standardy świątynia młoda i… nudna. Dokładnie. Tak, jak wszystkie miejsca zaskakiwały czymś niesamowitym, tej się nie udało. Swoje dołożył też przewodnik, bo powtarzał te same rzeczy, które usłyszeliśmy już kilka razy. Tak bardzo chcieliśmy opowieści, a teraz mieliśmy ich już dość. Ponoć świątynia nadrabia wiosną, kiedy kwitną jej przepiękne ogrody wiśniowe. Niestety mieliśmy wrzesień.






Kolejne miejsce na popołudniowej mapie zwiedzania wynagrodziło nam lekką obniżkę formy zabytków Kioto, którą zafundowała świątynia Heian. Miejsce nazywa się Sanjusangendo. W środku znajduje się 1001 statui Kannon, jednego z wcieleń Buddy. Jedna wielka na samym środku oraz 1000 mniejszych (po 500 po obu stronach), choć i tak wielkości dorosłego Japończyka. Oczywiście zdjęcia w środku - zgadliście - zabronione. Miejsce jest również znane z odbywających się tutaj historycznie turniejów łuczniczych. Co roku najlepsi łucznicy z całej Japonii zjeżdżali do Sanjusangendo na wielki turniej. Zasady były proste - od 6 popołudniu dnia pierwszego do 6 popołudniu dnia drugiego (z niewielkimi przerwami) wystrzelić jak najwięcej strzał w kierunku tarczy i trafić. Zawodnik w pozycji klęczącej znajdował się na jednym końcu świątyni, a tarcza na drugim. Dodajmy, że świątynia jest długa na ponad 100 metrów, co mocno podnosiło poziom trudności. Najlepszy zawodnik w historii wystrzelił ponad 13 tysięcy strzał w ciągu doby, trafiając prawie 9 tysiącami z nich. To daje 550 strzał na godzinę (ponad 9 na minutę!) przy skuteczności 70%. Wielki brat jest pod wrażeniem. Zawodnik miał 18 lat, co traktowane było już jako kategoria seniorska. Były bowiem także zawody młodych, przeprowadzane na połowie dystansu. Rekordzista, jedenastolatek (!), wystrzelił około 11 900, trafiając 11 500. 500 strzał na godzinę! I niesamowita wręcz skuteczność - prawie 97%. A Wy co robiliście mając 11 lat?




Świątynia Kiyomizudera, założona w roku 780, była ostatnim punktem na trasie naszego zwiedzania. U podnóża zostaliśmy zaczepieni przez grupkę uczniów, którzy chcieli dowiedzieć się czegoś o nas. To była dla nich lekcja języka angielskiego. Z chęcią się zgodziliśmy. Jednym z pytań było - „Jaki Japończyk jest znany w Twoim kraju?” Bez dłuższego zastanawiania odpowiedziałem „Akira Kurosawa”. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dzieciaki zrobiły oczy jak pięciozłotówki, kompletnie nie wiedząc, o kogo chodzi.

Świątynia oferuje niesamowite widoki, a także możliwość zaczerpnięcia ze źródła czystej wody. Kto się napije wody ze strumieni ma być ponoć mądry, zdrowy i bogaty. Osobną kwestię stanowił fakt, że zaraz obok nabieraków było miejsce do dezynfekcji owych czerpaków. Cała Japonia.














Tak oto nasz pobyt w Kioto dobiegł końca. Pozostało nam jeszcze spróbować lokalnych specjałów z zielonej herbaty, zakupić ostatnie pamiątki i ruszyć w podróż powrotną. Znów czekała nas przyjemność przejażdżki shinkansenem. Znowu dowiedzieliśmy się, jak niesamowicie zorganizowana jest sieć tych pociągów. Kioto mieliśmy opuścić o 18:36. O 18:35 opływowy kształt shinkansena majestatycznie wjechał na stację. Drzwi się otworzyły, pasażerowie wsiedli, minutę później machaliśmy na pożegnanie tej historycznej, ponad tysiącletniej stolicy Japonii.

Jeśli chcecie zobaczyć nieco więcej zdjęć z tego wyjazdu, zapraszam tutaj:
http://www.joemonster.org/album/5105/Wyjechani
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi