< > wszystkie blogi

Wixu's absurdlog

Potwornie absurdalny blog

WINYLE 2.0

19 października 2010

W kolekcjonowaniu płyt winylowych jest coś niewyobrażalnie niesamowitego, mistycznego. To spostrzeżenie przyszło mi do głowy, kiedy dzisiejszego popołudnia doszła do mnie przesyłka z następnym czarnym krążkiem. Dotarł album zespołu, którego niekoniecznie kojarzycie: w sam sobie nie należy do kanonu muzyki rozrywkowej - w jego posiadaniu satysfakcję sprawia coś zupełnie innego. Nie tyle zawarte na nim rzemiosło muzyczne, chociaż i ono jest przecież istotne. To uczucie obcowania z czymś sam na sam: kręcącym się analogiem. I okładka, przesiąknięta zapachem przechowywania przez lata, gdzieś głęboko na strychu lub półce. Cóż, to niewątpliwie pewnego rodzaju fetysz.
Niektórzy zbierają przedmioty dla nich wartościowe: monety, znaczki pocztowe, ordery. Reszta straciwszy wiele nie zbiera absolutnie niczego. Ktoś może rzucić, że kolekcjonowanie rzeczy nie powinno mieć dla nas specjalnej wartości, za czym nie powinniśmy tracić głowy że to tylko przedmioty. Nic bardziej mylnego.
Jestem zmuszony rzucić dość osobistą opinię: kolekcjonując coś konkretnego wypełniamy w sobie pewnego rodzaju pustkę. Gdzie bowiem mamy czas na sentymentalność, zadumę, podróż w piękne, odległe czasu? Ja mam na to jedyny sposób uchylam wieko adaptera, wyciągam płytę z kolekcji, przypatruję się jej rowkom, wnikliwie studiuję okładkę przeszywającą mnie na wylot, aż w końcu po długim namyśle (swego rodzaju inicjacji, ceremonii, a może poświęceniu?), naciskam przycisk start.
Nikt mi nie uwierzy, póki sam się nie przekona. Moja historia z analogowymi płytami zaczęła się stosunkowo niedawno, gdy podczas odwiedzin u znajomego ujrzałem adapter i stos płyt leżących rogu. To było dziwne uczucie z pogranicza narkotycznej wizji: zostałem odurzony, a moje zmysły się wyostrzyły. Nie jestem osobą, która łatwo daje się okiełznać przedmiotom martwym, ale mogę pewnie stwierdzić, że winyle pochłonęły mnie bez końca, że aż sam nie mogę w to uwierzyć.
O samym oddaniu do obracających się winyli może świadczyć lekkość z jaką pisze ten tekst. Przy próbach naskrobania czegoś na inny temat niż ten zwykle czynię długie przerwy, nie do końca będąc pewnym co konkretnego napisać. Teraz tych wątpliwości nie mam niesie mnie fascynacja, pragnę dać upust swojemu hobby, którym z niewieloma osobami mogę się dzielić. Jednak ze względu na pewne ograniczenia jestem zmuszony poprzestać na tym krótkim tekście. Ale to tylko w kwestii drobnej, nic nie znaczącej dygresji.
Warto zacząć od tego, że najbardziej pasjonującym etapem kontaktu z płytą jest przeszukiwanie Internetu w celu znalezienia tej jedynej, którą pragniemy pochwycić w swe ręce. Z powodu małej dostępności czarnych krążków zmuszony jestem (to obowiązek, który jest jednocześnie przyjemnością!) przebywać bezkresne drogi wirtualnej autostrady, przerzucać dziesiątki stron wszelakich aukcji, a przede wszystkim bataliować się z innymi miłośnikami muzyki. Szukasz czegoś unikatowego? Proszę bardzo, ale warto przygotować się na bajońskie ceny. Pragniesz kupić jakieś specjalne wydanie swojego ulubionego krążka? Nie zdziw się, że przed tobą ustawi się spora liczba chętnych, którzy nie będą żałowali grubych setek na zakup. Jak więc sobie radzić z sukcesywnie podbijanymi cenami płyt, zwłaszcza jak w moim przypadku nie mając wielkich funduszy? Istnieje jedna, złota rada: dokładnie szukać. Ciągle istnieje duża grupa sprzedawców, którzy niekoniecznie wiedzą co wystawiają na licytację. Dla nich to o, zgrozo! kolejny, kurzący się winyl, podarowany od babci, uprzednio znaleziony gdzieś głęboko na strychu. Podobnie można obniżyć koszta rezygnując z konkretnych, świetnych wydań (najczęściej angielskich lub amerykańskich) na rzecz, na przykład, czeskiego. Różnica pomiędzy albumami może sięgać nawet kilku setek, ale w gruncie rzeczy zyskujemy to samo. Co więc dalej?
Pozostaje się cieszyć. Bo dotykanie i słuchanie płyty winylowej to tak jakby obcowanie z kobietą: odkrywamy tajemnice, dowiadujemy się czegoś nowego, kontemplujemy urodę, zawartość. To coś mistycznego. Niewytłumaczalne (pod względem technicznym, bo dźwięk płynący z analogu nie jest lepszy od tego cyfrowego), a całkowicie zrozumiane przez słuchacza (jeżeli chodzi o to coś) ciepło muzyki puszczanej z adaptera jest silnym magnesem, który przyciągnie każdego. Ta myśl, że mam w dłoni wycinek historii, a także dni oczekiwania na przesyłkę to porządny zastrzyk adrenaliny. Domyślam się, że mogę być pod tym względem postrzegany jako ktoś psychiczny.
Sesja z krążkiem to dla mnie swego rodzaju podróż, która ciągnie się dopóki ramię gramofonu nie zawędruje aż do centrum płyty, gdzie jedyną barierą jest papierowe koło z nadrukowanymi napisami. Każdy trzask, szum, przeskok (chociaż nie jest to, oczywiście, pożądany efekt) przeżywam, niczym pasażer siedzący w jakimś wehikule, który właśnie trafił na wybój. Czuję ekscytację, nie wiem jakie to uczucie, ale prawdopodobnie tak wygląda odurzenie jakimś mocnym narkotykiem, może nawet i psychodelikiem.
Jednym z argumentów dlaczego uwielbiam winyle - co prawda marginalnym -, jest to, że nie trafia do mnie zminimalizowana płyta CD, format, który obowiązuje na chwilę obecną. Mimo dużej sympatii do tego wydawnictwa, w tym, a także w wielu innych dziedzinach życia, uważam się za tradycjonalistę. Przede wszystkim płyta CD to tylko nośnik, który ma nagraną gdzieś głęboko, a odtwarzaną przez laser, muzykę. Winyl to coś, co melodią przechowuje w sobie, ramię z igłą to tylko wyławia, a ja ja to wciągam nosem.

PS. Analogii między winylami a kobietami można szukać na wielu płaszczyznach: album może być porysowany, kiepsko wytłoczony, ale posiadać pięknie zdobioną okładkę. To coś jak niektóre kobiety, prawda?

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi