Żeby zrobić "na leśnika", to ogólnie potrzeba: mleka, wody, jajek, no i posolonej troszkę mąki.
Na przykład tak:
Jaja do mąki, ekchem, mleko do mąki, polać to wodą cały czas mieszając.
A jak się ma mikser, to można się pobawić w silnik zaburtowy w małej łódeczce, na ciepłych wodach przy jakiejś wysepce Pacyfiku i ma się relaks.
Jak to się wszystko dobrze wymiesza, to odstawiamy, żeby sobie chwilkę odsapnęło, a nam przestało się kręcić w głowie (od słońca). Później lejemy chochelką na nagrzaną patelnię i smażymy.
Jak już sobie usmażymy stosik...
to bierzemy powidła śliwkowe, na ten przykład,
sobie smarujemy...
sobie zwijamy w rulonik...
i mamy "na leśnika". Z powidłem.
Ta dam:dyg
Możliwe jednak, że mocą niepojętego zrządzenia losu napotkamy w swojej kuchni zgraną gromadkę przyjaciół, złożoną z bakłażanów, papryk, pomidorów, oraz czerwonych cebul, która zdecydowanie wyraża chęć bliskiego zapoznania się z filetami drobiowymi i śmietaną.
Możliwe też, że będzie to efekt nabycia powyższych drogą kupna.
Tak czy siak, możemy wtedy cebule pokroić w "kosteczkę",
papryki w kosteczkę,
a bakłażany, to dla odmiany w paski.
A nie, bo w kosteczkę.
No i pomidory po sparzeniu i obdarciu ze skóry też w kosteczkę, albo jak tam wyjdzie, byle nie grubo.
Nie żebym się chwalił, ale ta druga wersja, to zawsze mi się udaje. Zawsze.
A później, to już prosto: na patelnie olej, na to cebula.
Chwilkę podsmażyć, zdjąć z ognia, sypnąć słodką papryką
i wymerdać, i wytytłać cebulkę w papryce jak tylko się da, a później z powrotem na ogień i lu kostkami fileta.
I obsmażyć je prędziutko,
obsmażyć łobuziaki.
Dosypać paprykę,
zawalić pomidorami,
i jeszcze bakłażana gdzieś upchnąć.
Jeszcze troszkę wody, odrobinę,
i można przykryć, bo to się ma udusić.
W tym momencie może się okazać, że dociśnięcie i trzymanie pokrywki ręką nie do końca się sprawdza, no i nie ma jak tego zamieszać.
Hm.
Dużo się tego jakby zrobiło.
Przekładamy do gara.
O! i proszę - to był bardzo dobry pomysł, bo właśnie się samo wymieszało.
Właściwie, to od razu tak było w planie, tylko nic nie mówiłem, żeby zrobić niespodziankę.
No, to teraz jeszcze tylko posolić.
Papryką ostrą sypnąć.
Jednak wymieszać.
I niech się dusi.
A jak się już poddusi na tyle, że mięso zmięknie, to trzeba je odłowić.
I odstawić do przestygnięcia, bo przecież nie będziemy sobie palców parzyć przy jego siekaniu, c'nie?
No.
Teraz trzeba dodać mąki do śmietany i dokładnie wymieszać.
Chociaż, czemu to wygląda jak rozrobiona gładź szpachlowa, to ja pojęcia nie mam.
W każdym razie, tę masę rozrabiamy troszkę sosem i dodajemy do niego ostro bełtajac.
Próbujemy.
Trzeba posolić.
Solimy.
Koniec wstępu.
Akcja właściwa.
Do posiekanego nożem, duszonego mięsa dodajemy przygotowany uprzednio sos warzywno-śmietanowy w ilości potrzebnej do uzyskania konsystencji pasty.
Czyli: chlapamy tym z gara, żeby się tamto w misce kleiło.
Mieszamy.
I mieszamy, i ni cholery to nie wychodzi.
Aż w końcu pogonią, zabiorą, no i zrobią tę nieszczęsną pastę.
Tak jakoś jest, że ten pierwszy "na leśnik", to zawsze, ale to zawsze jest nieudany. I sobie nie ma co nim głowy zawracać.
Albo można go zjeść, albo jak woda była lekko gazowana, wziąć go do ciemnego pokoju, ustawić za nim zapaloną świeczkę i "patrzeć w gwiazdy".
Asz romantiko... umm...
A później go zjeść.
Na następne nakłada się farsz.
Pakuje kopertkę,
i wysyła.
Do naczynia żaoroodpornego.
Na to wywalamy z gara sos jak leci,
i sypiemy po wierzchu startym, żółtym serem.
Nie sypiemy.
Sypiemy.
Nie sypiemy. Albo sypiemy pół, to będzie widać jak się ten ser tak fajnie rozpuszcza.
Dobra.
I do nagrzanego piekarnika z tym, w jakieś 160, góra 180 stopni.
To się tam zapieka.
I faktycznie serek się fajnie rozpuszcza. Hihi.
Wyciągamy.
Wykładamy.
I zjadamy.
Koniec.
W a r z y w n e.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą