Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Wielka księga zabaw traumatycznych CXXVII

20 657  
13   1  
Kliknij i zobacz więcej!Jeśli szukasz tu czegoś z czego można się pośmiać zrywając boki - zawiedziesz się. Natomiast jeśli trafiłeś tu szukając ludzi, którzy niemalże trafili do księgi Darwina - zapraszam. Dzisiejszym bohaterom w komplecie udało się przeżyć, choć były i złamania i zranienia...

Nie powtarzajmy tego! Nigdy! Osobom, których psychika nie jest wypaczona stanowczo odradzamy lekturę, pozostałych zapraszamy, im i tak jest wszystko jedno...

KARUZELA


Głębokie przedszkole, cudowny etap łączenia się w bezsensowne grupy, grupki i inne kupki. Atrakcja dnia - wypuszczenie szarańczy na plac zabaw. Mieliśmy tam parę standardowych zabawek - wiadomo, zjeżdżalnia, trapezik, huśtawki i taki tam szajsik. Była też karuzela - stara, zakładam się, że sprzed czasów najstarszych Indian: metalowa, zardzewiała, rozklekotana i z zerowymi zabezpieczeniami. Nietrudno zgadnąć, że zawsze ścigaliśmy się, by zająć jedno z czterech raptem miejsc, jakie oferowała owa karuzela - kto nie zdążył, czekał w dłuuuugiej kolejce, a kto szybko biegał, tryumfalnie wciskał się w z lekka podpróchniałe siedzisko i dawaj. Kiedyś udało mi się pobiec tak szybko, żeby wskoczyć na ostatnią wolną miejscówkę i dopiero, kiedy karuzela nabrała szybkości, zorientowałam się, że jestem otoczona przez trzy panienki, z którymi się raczej nie lubiłam. Ale co tam, ważne, że jestem na karuzeli, która nabierała prędkości... nabierała... nabierała... a mnie proporcjonalnie szybko obiadek podchodził do gardła. Laski karuzeli nie zamierzały zatrzymywać z mojego powodu, więc podjęłam dramatyczny krok i skoczyłam. Tu miałam szczęście. Jako rezolutne dziecko, odczołgałam się kawałek.
Ale niestety podniosłam też łepek ciut za wcześnie. Usłyszałam huk i równocześnie coś ostrego, co z impetem wbiło się w bok mojej głowy, odrzuciło mnie dobre parę metrów. Potoczyłam się po piachu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i dlaczego wszyscy stoją jak sparaliżowani (tylko nie pani opiekunka, która akurat flirtowała z panem Czesiem czy innym Mietkiem, wiecie, od robótek szkolnych). Dopiero któraś mądrzejsza koleżanka stwierdziła, że trzeba by mnie zaprowadzić do przychodni czy coś, bo wyglądałam już jak Dwie Twarze z Batmana. Przychodnia, na szczęście, była po drugiej stronie ulicy, ale drogi do niej już nie pamiętam - obudziło mnie nieludzkie pieczenie w okolicach skroni, kiedy jakaś miła pani dezynfekowała mi ranę. Na tyle miła, że nie omieszkała mnie powiadomić, że gdyby to cholerne, rozpędzone krzesełko rąbnęło mnie kilka milimetrów niżej, byłby trup na miejscu. Skutek? Lekki wstrząs mózgu i seksowna blizna tuż nad lewą skronią, od brwi po linię włosów. Nigdy więcej nie wsiadłam na karuzelę, a i krzesełko, które prawie urwało mi głowę, od tamtej pory było puste. Może dlatego, że panu Czesiowi-albo-Mietkowi nie chciało się zmyć mojej krwi z jego kantu?

by Nathicana @

* * * * *

RACJONALIZATORKA

Stało to się stosunkowo niedawno, kiedy już powinnam być rozsądniejsza. Ale nic. Swego czasu bardzo denerwowały mnie języki moich uroczych glanów, gdyż miały przykrą tendencję do przemieszczania się na prawo/lewo i nigdy nie mogły zostać po środku. Więc ja, sprytna, przepięłam je do boków butów agrafkami. Pewnego pięknego dnia poszłam sobie na koncert. Na koncercie, wiadomo, pogo, szaleństwo, te sprawy. Wracam sobie do domku, noc, ja ledwo żywa, wchodzę, zdejmuje buta i szok. Cała noga spływa krwią. Myślę sobie ’ki ch*j?’, przyglądam się zniszczeniom i co się okazuje: jak łatwo przewidzieć, agrafka była uprzejma się rozpiąć i rozorać mi łydkę na kilka centymetrów.
Na pamiątkę - blizna. Ale żyję.

by Cleeveland @

* * * * *

GWOŹDZIK

Wydarzenie to miało miejsce, gdy miałam z 4-5 lat. Koło naszego domu była sterta ściętych pni. Ja, jako bardzo nieletnia zostawiona byłam pod opieką starszego o 3 lata brata. Weszliśmy na ową stertę i beztrosko się bawiliśmy. Pojęcia nie mam jak to się stało, że się przewróciłam i spadłam głową na kawałek drewna. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie to, że w owym kawałku był wbity gwóźdź. Z własnych, dość mglistych wspomnień zapamiętałam tylko, że krew pobrudziła moją ulubioną spódniczkę. Natomiast rodzina uświadomiła mi, że na ten gwóźdź się nadziałam, a mój brat z przestrachem dopytywał się o moje imię, bo bał się że straciłam pamięć. Jakimś cudem obyło się bez szwów, za to mam łysy placek Na głowie, wielkości główki dość dużego gwoździa.

by Ashmeg @

* * * * *

BMX

Pewnego, ciepłego, słonecznego dnia, mając jakieś 6 lat postanowiłem pojeździć sobie na moim nowo zakupionym żółtym bmx-ie. Uśmiech od ucha do ucha, zazdrosny wzrok kolegów i koleżanek, a ja jadę i pękam z dumy. Nagle, gdzieś z tyłu usłyszałem głos wołający moje imię. Postanowiłem wdać się w rozmowę z głosem nie przerywając jazdy. Pech chciał, że nie zauważyłem wielkiej niebieskiej Nysy, która nie wiadomo skąd wyrosła na mojej drodze. Głowa za punkt honoru postanowiła sobie rozbić przednią lampę nyski, natomiast kierownica rowerku z całej siły zaje**** mi w klatkę piersiową. Efekty? Zewsząd pojawiające się czarne plamy na widoku, brak możliwości oddychania i mowy. Niezapomniane wspomnienie? Wzrok babci na moją zakrwawioną twarz i ręce. Po wszystkim zostałem rehabilitowany przez mamę (pielęgniarka). Powikłania? Złamany nos, 4 centymetrowy guz na czole i dwa siniaki wielkości pół dłoni na klatce piersiowej. Obyło się bez szpitala, ponieważ gdy juz odzyskałem głos to darłem się wniebogłosy byleby tylko nie do szpitala. Do dzisiaj został mi tylko lekko zdeformowany nochal.

by Adimlody2 @

* * * * *

CZOŁG

W pierwszej czy drugiej klasie podstawówki wróciłem wcześniej po lekcjach do domu. Rodziców jeszcze nie było. Po chwili zorientowałem się, że ogarnia mnie nuda. Postanowiłem przeciwdziałać tej sytuacji. To co stało się później jest dla mnie zagadką po dziś dzień i nie jestem w stanie racjonalnie zanalizować swojego postępowania.
Ale po kolei.
Jak wspomniałem po nagłym ataku nudy rozbiłem świnkę skarbonkę. Ciężko uzbieranie drobniaki przeznaczyłem na zakup w pobliskim papierniczym bloku rysunkowego. Każdy pewnie taki miał - format bodajże A3, zielona kartonowa okładka z "uszkami". Wyrwane kartki papieru zrolowałem i ustawiłem na podłodze stos, no taki harcerski, ogniskowy stożek. Część planu została zrealizowana. Z pudła z zabawkami wygrzebałem plastikowy czołg na baterię. Ruski wynalazek na kablu, że niby taki zdalnie sterowany.
Pobieżny przegląd techniczny wykazał, że sprzęt jest sprawny.
Teraz zaczyna się hardcore. Wspomniany stos kartek został podpalony. Kartek było sporo tak więc i ognisko okazało się słusznych rozmiarów. Uradowany tym spektakularnym faktem włączyłem czołg. Maszyna majestatycznie toczyła się po dywanie by po chwili zaatakować ogniste piekło. Czołg wjechał bez strachu w płomienie i stanął. Coś się musiało stać! Boże co z załogą! Maszyna ani drgnęła, za to zaczęła się deformować. Bezlitosne płomienie topiły pancerz, który już w tej chwili sam płonął.
Bez chwili wahania pobiegłem do kuchni. Znalazłem czerwony strażacki garnuszek i napełniwszy go wodą wróciłem na miejsce tragedii. Serce mi pękało na widok potworności jakich doznał czołg. Nawet nie chciałem myśleć co musiała przeżywać załoga. Niewypowiedziane cierpienia. Zdecydowanym i celny ruchem zagasiłem pożar.
Stopiony czołg zmieszany z mokrym spalonym papierem przypominał bezkształtną breję. Przyszedł więc czas na sprzątanie. Zmiotka i szufelka oczyściła miejsce tragedii ukazując wypalony krater w dywanie i częściowo w podłodze. Zwłoki czołgu musiały zostać wycięte gdyż tworzywo zintegrowało się z dywanem.
Teraz tylko szybkie wietrzenie i po wszystkim. Zapach spalenizny został zneutralizowany dezodorantem mamy.
By rodzice niczego nie zauważyli miejsce zdarzenia zakryłem jakąś makatką. Jeszcze szybki rekonesans i mogłem sobie obejrzeć coś w telewizji.
Rodzice prawie się nie zorientowali. Ale niestety prawie robi wielką różnicę, bowiem bezgraniczne osłupienie pomieszane ze wściekłością przez łzy przy akompaniamencie wrzasków raczej wskazywały, że się kurczę jednak pokapowali.
Całe zajście zakończyło się efektownym i efektywnym wp.......lem.

by Troyan

* * * * *

DOWÓD ODWAGI

Było to na wakacjach na wsi, miałem wtedy chyba 4 lata. Koło podwórka dziadków były bardzo śliskie beczki. Starsi chłopcy po nich biegali, a w tym wieku uważałem to za wspaniałe, fajne przeżycie i dowód niezwykłej odwagi. Teraz uważam to za chyba największą głupotę jaką zrobiłem w życiu. Chcąc dowieść męstwa przebiegłem się po tych beczkach i w połowie drogi się zsunąłem. Niestety nie zsunąłem się na miękkie pole mojej babci, tylko na stronę sąsiada. A skończyło się to tak:
Twarzą trafiłem w żwir i szkło, resztą ciała wpadłem w pokrzywy.
Następnie był szpital.
Ale starsi koledzy wcale się nie śmiali. Zakrwawiona twarz a obok leżały ostre długie brony. Gdybym spadł parę centymetrów dalej nie napisałbym tego. Ich miny i miny moich rodziców i dziadków podobno były bezcenne.

by Borkstorm

* * * * *

PELIKAN

Będąc dumnym posiadaczem roweru marki "Pelikan" (dla młodszych wyjaśniam, że duże to nie było), mając niespełna 7 lat dałem się namówić do wypadu na strzelnicę przez dwóch 12-sto letnich kolegów z bloku. Nie muszę chyba dodawać, że dla mnie byli dorośli. Z przodu mojego osiedla przebiega linia tramwajowa i jedna z bardziej ruchliwych dróg miasta, a z tyłu zaczyna się las i wspomniana strzelnica usytuowana u stóp pokaźnej góry. Oczywiste jest, że Rodzice zabronili przekraczania mi obu tych granic, ale tabu zawsze najlepiej smakuje. Po dotarciu na miejsce wprowadziliśmy rowery od tyłu łagodnym podjazdem i "koledzy" pokazali mi którędy mam zjechać. Tylko spojrzałem w dół (zjazd jest stromy) i kolana się pode mną ugięły. Na to usłyszałem, że więcej takiego mięczaka nigdzie ze sobą nie wezmą. Co zrobił 7-mio latek? Raz kozie śmierć i odepchnął się ze szczytu. Po 6-ciu dniach obudziłem się w szpitalu w "stanie ogólnym dobrym", nie licząc dużych braków w uzębieniu, wstrząśnienia mózgu, popękanych bębenków w uszach i kilku złamań, co dało mi w szkole podstawowej jakże sympatyczną ksywę "Zębatka". Okazało się, że trafiłem w jedyne drzewo rosnące u podnóża tej góry. Rada dla młodych zapaleńców: na taką górę weźcie większy rower.

by I.N. @

* * * * *

SPRĘŻYNA

Kilkanaście lat temu w wakacje mój braciszek kochany postanowił pierwszy raz spędzić część tego jakże wesołego i obfitego w (niekoniecznie mądre) pomysły czasu u swojego (i mojego też) kuzyna. Chłopaki po kilku dniach dorwali gdzieś sprężynę do skakania - dla niewtajemniczonych: jest to przyrząd wglądający jak połączenie kierownicy od roweru i metalowej rury z oparciem na stopy. Pośrodku tegoż znajduje się sprężyna, dzięki której można - po odpowiednim treningu - skakać a’la kangur, na wysokość ok. 1 metra. Skoki były urozmaicane na wiele sposobów, ale mi (a tym bardziej bratu) jeden zapadł w pamięć. A mianowicie: na betonową posadzkę po której skakali chłopaki zaczęli rzucać puste szklane butelki. Pech chciał, że jedna z nich dostała się pod stopkę w/w sprężyny i pękła. Niestety na skutek tego wypadku brat stracił równowagę i upadł na rozbite szkło. Wynik? Przecięte żyły i tętnice prawego nadgarstka, tryskająca krew, cała klatka schodowa i mieszkanie w pięknym czerwonym kolorze, spazmatyczny krzyk ciotki. Jakimś cudem obyło się bez szycia, a na pamiątkę braciszek nosi na nadgarstku podłużną bliznę. tętna oczywiście wyczuć nie można, czym już nie raz przeraził pielęgniarki mierzące mu ciśnienie.

by Shellock @

* * * * *

LATAWIEC

Działo się to gdy miałem lat ok. 6 i przyjechał do mnie w odwiedziny mój starszy o rok kuzyn. Była to piękna, złota polska jesień i na placu zabaw leżał "dywanik" z różnokolorowych liści. Gwoli wyjaśnienia - nasz plac zabaw był dosyć niecodzienny, gdyż znajdowała się na nim trasa dla rowerów ze znakami drogowymi (ha! nawet rondo było). Ale wracając do opowieści: otóż kuzyn pokazał mi jak się robi latawce z liści (latawiec to w sumie złe określenie, raczej łańcuch liści). Zrobiłem więc dłuuugi 20-kilku liściowy latawiec i zacząłem z nim biegać po placu zabaw, cały czas zerkając w tył na jego piękny lot. Byłem nim tak zaaferowany, a wiatr w uszach szumiał tak bardzo, że nie usłyszałem co krzyczy do mnie kuzyn i babcia (stali i coś do mnie wołali) tylko się uśmiechnąłem i ŁUP!!! Obudziłem się na kolanach babci. Okazało się, że wyrżnąłem centralnie bańką w znak drogowy na trasie rowerowej, aż wgniecenie na słupku powstało.

HUŚTAWKA

Drugi raz (ten sam pobyt kuzyna, jakiś tydzień później) gdy już wydobrzałem, znów poszliśmy na plac zabaw, ale tym razem na huśtawki. Kuzyn mnie wkurzył, bo nie chciał zejść, a wszystkie inne były zajęte, więc chwyciłem jego huśtawkę z zamiarem jej zatrzymania... czoło zatrzymało mi się na wsporniku huśtawek... Efekt - znów tydzień leżenia. O dziwo nic mi nie było oprócz olbrzymiego guza - to dowód na odporność dzieci na uszkodzenia.

by Zygomir

* * * * *

Ponieważ Nowy Rok za pasem, to sylwestrowe opowiadanie zostawiam na koniec. Mam nadzieję, że na następnej WKZT spotkamy się w komplecie - za to z niezapomnianymi opowieściami! I nie takimi jak poniżej - ono jest ku przestrodze!

Kiedyś gdy był Sylwester strasznie bolało mnie to, że nie mogłem sobie iść postrzelać z petard jak inni (ponieważ nie miałem takowych). Z racji tego, że nie było nikogo w domu (bo rodzice byli na imprezie) wyszedłem sobie na sąsiednie podwórko by zobaczyć jak wygląda zabawa. Spotkałem swojego kolegę i paru innych gości których nigdy w życiu nie widziałem. Okazało się jednak, że są prawdziwymi piromanami. Mieli przeogromny arsenał petard (od małych pchełek po zabójcze "Achtungi") na początku strzelaliśmy z małych, żeby te większe zostawić na rozpoczęcie roku. I gdy zbliżała się pora odpalania większych, jeden "zapalony" piroman postanowił zaszaleć. Wszedł do piaskownicy z "Achtungiem" i zapalił go. Czas płynął a bomba nie opuszczała jego ręki z racji tego, że naokoło stali gapie wpatrując się w niesamowity wyczyn. Później gdy gapie się oddalili postanowił rzucić jednak nie wiedział gdzie. Gdy już się zastanowił nad miejscem i miał rzucić pocisk zagłady, ten eksplodował pozbawiając go trzech palców od małego po środkowy.

by Suchyrubin @

Traumatycy i wszyscy inni przeżywające mrożące krew w żyłach przygody! To seria o Was i dla Was! Klikaj w ten linek i pisz! Opisz naprawdę traumatyczną historię, która zagości na stronie głównej i którą przeczytają tysiące ludzi! W tytule maila wpisz WKZT, to mi bardzo ułatwi zbieranie opowiadań.

A na zakończenie - czas rozwiązać konkurs. Statystyka:
Oddano 53 głosy. W tym 2 głosy były nieważne (na więcej niż jedną traumę). Wyraźnie wybiły się dwie traumy i do zakończenia konkursu szły łeb w łeb. Uzyskały po 14 głosów (A nawet po 15 wliczając głosy dwóch redaktorów). Wobec czego głos decydujący miała nasza redakcyjna Sierotka Marysia, której rolę z godnością przyjął Pablo_Key i zadecydował on: Z tych dwóch najbardziej traumatyczna jest trauma numer 26! Zatem oto i ona:

KOMAR

Parę lat temu, wieczorem przed blokiem, w towarzystwie kilku kolesi...
Ciepło... Nudno... Cisza...
Jureczek postanowił przeprowadzić dramatyczny zabieg higieniczny i zaczął dłubać zapałką w uchu, ot dla ZABICIA czasu... Po chwili komar ukuł Jureczka w głowę powyżej ucha a on, bohater trzasnął drania z otwartej ręki.... Krzyk Jureczka niósł się pięknie wśród bloków...

by Straszniesiwy

Zwycięzca już sobie nagrodę wybrał i czeka na nią cierpliwie. Gratulujemy i zachęcamy do pisania do nas! A ze swojej strony życzę wszystkim wszystkiego naj w 2008!

Oglądany: 20657x | Komentarzy: 1 | Okejek: 13 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało