Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Sterowiec w ogniu, czyli tragiczna historia Hindenburga - prawdziwej dumy III Rzeszy

56 537  
250   55  
Nazywają go czasem latającym „Titanikiem”. Podobnie jak w przypadku słynnego okrętu, los tego największego na świecie luksusowego sterowca był dość marny. Do dziś trudno jednoznacznie stwierdzić, co stało za spektakularną katastrofą tego niemieckiego sterowca.

Pierwsze wypełnione gazem lżejszym od powietrza balony zaopatrzone w śmigło i napędzane silnikiem parowym powstawały już w połowie XIX wieku, jednak to budowane przez Ferdinanda Zeppelina szkieletowe konstrukcje z naciągniętą na nie grubą tkaniną trafiły do masowej produkcji. Wprawiane w ruch dieslowskimi silnikami, podniebne kolosy rozwijały duże prędkości i zabierały na pokład niemałą ilość pasażerów.

Przed wybuchem II Wojny Światowej sterowce były najwygodniejszym sposobem podróży z Europy do Stanów Zjednoczonych. Do takiego właśnie zadania skonstruowane zostały dwie największe na świecie latające jednostki – liczący sobie 245 metrów LZ-129 Hindenburg oraz jego bliźniaczy brat LZ-130 Graf Zeppelin II.


Minister propagandy Joseph Goebbels wymarzył sobie, aby pierwszy z tych pojazdów nazwany został na cześć samego Adolfa Hitlera, jednak dyrektor fabryki Zeppelina, dr. Hugo Eckener, który nie był zwolennikiem idei głoszonych przez partię narwanego malarza ze śmiesznym wąsikiem, zdecydował się ochrzcić sterowiec nazwiskiem Paula von Hindenburga – byłego niemieckiego prezydenta. Po katastrofie Goebbels na pewno cieszył się, że jego propozycja nazwy została jednak odrzucona.



Zazwyczaj gazem, który stosowano do wypełniania zbiorników sterowców był hel. Niestety w 1927 roku największy producent helu – Stany Zjednoczone – wprowadziły embargo na ten produkt, więc konstruktorzy zdecydowali się na wykorzystanie łatwopalnego wodoru. Aby zabezpieczyć sterowiec przed nieszczęśliwym wypadkiem, poszycie nałożone na szkielet wykonano z materiału, który miał zapobiegać ewentualnym wyładowaniom elektrycznym. Jako się później okazało – mimo wszystko to właśnie w poszyciu mógł tkwić sekret tajemniczej katastrofy…



Pokład sterowca mieścił ok. 120 pasażerów (podczas lotów transatlantyckich trochę mniej). Maksymalna prędkość, jaką Hindenburg osiągał było 135 km/h. Przy takim tempie przelot z Frankfurtu do New Jersey trwał ponad 90 godzin! Na szczęście zadbano o to, aby podróżni nie nudzili się za bardzo. W końcu zapłacili za taką przeprawę wcale niemałe pieniądze (bilet w dwie strony kosztował prawie 800 dolarów, co w tamtych czasach było kwotą wręcz kosmiczną).
Rzućmy okiem, jak prezentował się pokład Hindenburga.






W sterowcu wypełnionym 200 000 metrów sześciennych łatwopalnego gazu, konstruktorzy umieścili zaplecze dla osób lubiących zaciągnąć się dymkiem. Aby zapobiec dostaniu się wodoru do palarni, panowało tam wyższe ciśnienie niż w innych pomieszczeniach. Dodatkową ochroną były dwie pary drzwi. Pasażerom nie wolno było korzystać ze standardowych zapalniczek. W palarni dostępna była tylko jedna elektryczna zapalarka.


Tymczasem w przestronnym salonie sterowca podróżni mogli rozkoszować się alkoholem i słuchać muzyki wygrywanej na fortepianie. Jako że wprowadzono bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące ciężaru większości mebli i przedmiotów obecnych na pokładzie sterowca, również i ten musiał zostać drastycznie odciążony. Twórcą fortepianu był Julius Blüthner – szanowana fabryka tychże instrumentów. Firma stanęła na wysokości zadania – melodie umilające pasażerom podróż wygrywane były na fortepianie ważącym zaledwie 45 kilogramów!


Zanim jednak Hindenburg wystartował w swej pierwszej pasażerskiej misji, ministerstwo niemieckiej propagandy zadbało o to, aby największy z zeppelinów przysłużył się promowaniu nazistowskiej ideologii. W marcu 1936 roku sterowiec odbył swoje tournée nad terenami należącymi do III Rzeszy.


Kolos przeleciał 6500 kilometrów, udekorowany swastykami i z odpowiednią oprawą muzyczną sączącą się z wielkich głośników. Kiedy Hindenburg znajdował się nad największymi z niemieckich miast, z jego pokładu zrzucano paczuszki z materiałami propagandowymi. Ulotki i niewielkie flagi sypały się z nieba na specjalnych, malutkich spadochronach. Takie „prezenty” zbierali z ziemi m.in. mieszkańcy należącego do Niemiec Wrocławia.
Pod koniec tego samego roku sterowiec został obwieszony olimpijskimi, przecinającymi się okręgami – miało to miejsce w czasie igrzysk w Berlinie.


Do początku maja 1937 roku Hindenburg zaliczył już kilka udanych misji pasażerskich i nikt nie spodziewał się, że tym razem będzie inaczej. A jednak, jak to w takich przypadkach czasem bywa, coś poszło nie tak.
6 maja, kiedy sterowiec cumował już w New Jersey, latający olbrzym zajął się ogniem. W ciągu zaledwie 30 sekund od pierwszego pojawienia się płomieni, Hindenburg świecił już niczym ogromna pochodnia. Do dziś nie ma pewności, jaki czynnik odpowiada za katastrofę, ale najprawdopodobniej był to… lakier, który został użyty do pomalowania wewnętrznej części poszycia. O ile sam materiał dobrany został tak, żeby uniknąć gromadzenia się nawet najmniejszych ładunków elektrycznych, to już sam lakier takich właściwości nie miał.




Sterowiec podczas lotu natrafił na burzę, więc istnieje spora szansa, że wówczas materiał nieco się naelektryzował. Pomiędzy warstwami tkaniny musiała przeskoczyć iskra, która spowodowała szybka reakcję łańcuchową. Wybuch gazu od razu sprawił, że ogień wżarł się w powłokę wykonaną z łatwopalnego materiału. Zeppelin spektakularnie runął na ziemię.

Największa z katastrof sterowców?


Na pewno jedna z najefektowniejszych. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę ilość ofiar tragedii Hindenburga, to sprawa wygląda znacznie optymistyczniej. Wielu podróżnych uratowało się przed śmiercią w płomieniach, decydując się na skok z okien sterowca i ucieczkę w pole, jak najdalej od pożogi. Z katastrofy uratowały się 62 osoby, natomiast szczęścia takiego nie miało 13 pasażerów oraz 23 członków załogi.


Jeśli więc chodzi o wypadki zeppelinów, to Hindenburg plasuje się na trzeciej pozycji pod względem ilości ofiar. Cztery lata wcześniej rozbił się amerykański USS Akron – wypełniony helem wojskowy sterowiec. Zginęło wówczas 76 osób, a zaledwie trzy cudem uniknęły śmierci.
Tymczasem w 1930 roku, podczas podróży do Indii, roztrzaskał się brytyjski sterowiec R101, który w tamtym momencie był największą z tego typu jednostek. Wówczas doszło do kontaktu ulatniającego się gazu z piekielnie rozgrzanym silnikiem. Eksplozja i pożar, który po niej nastąpił upiekł żywcem 45 osób. Na cześć tego tragicznego wydarzenia 86 lat później brytyjski zespół heavymetalowy Iron Maiden nagrał kompozycję „Empire Of The Coulds” - swoją drogą ten 18-minutowy kawałek jest najdłuższym z utworów tej kapeli.


Wróćmy jednak do tlących się zgliszczy Hindenburga. Oprócz większości pasażerów, katastrofę przetrwały też… listy. Sterowiec w swoją ostatnią – dziesiątą – podróż do USA zabrał na pokład nie tylko podróżnych, ale i korespondencję. Była to standardowa procedura w czasach, kiedy nad Oceanem Atlantyckim kursowały sterowce. W tym przypadku transportowano ok. 17 tysięcy listów nadanych przez Europejczyków do ich rodzin i znajomych mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście większość z tych papierowych przesyłek spłonęła jeszcze zanim trawiony ogniem Hindenburg zetknął się z ziemią. Tymczasem 176 sztuk korespondencji zamkniętych zostało w specjalnym, ochronnym pojemniku, który później wydobyto ze spalonego wraku sterowca. Nieco osmalone, ale w dalszym ciągu nadające się do przeczytania, dotarły do swoich odbiorców.


Źródła: 1, 2, 3, 4
2

Oglądany: 56537x | Komentarzy: 55 | Okejek: 250 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało