Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

O tym, jak spełniłem marzenie z dzieciństwa i stałem się łowcą głów

69 131  
364   19  
Redaktor Coldseed opisuje swoją wyprawę sprzed kilku miesięcy: Jako dzieciak masowo pochłaniałem książki Alfreda Szklarskiego, a bardziej od wieczorynki przed ekran kineskopowego pudła przyciągał mnie Tony Halik z Elżbietą Dzikowską.

To w tamtych, odległych czasach dowiedziałem się o pewnym słynącym z okrucieństwa amazońskim plemieniu, które to nie tylko bez litości pozbawia swoich przeciwników życia, ale i w dość makabryczny sposób przejmuje też kontrolę nad duszami tych nieszczęśników.

Okazuje się, że nie ja jeden miałem prawdziwą obsesję na punkcie Indian Jivaros i ich zwyczaju miniaturyzowania obciętych, ludzkich głów. Zamiast zakupić w jednym z internetowych sklepów kiczowatą replikę indiańskiego trofeum, postanowiłem poszukać sobie takiej pamiątki w miejscu najbardziej kojarzonym z peruwiańską Amazonią – Iquitos.

Na szczęście nie byłem sam – pomysł lądowo-rzecznej podróży do tego skrytego w deszczowych lasach miasta podchwyciło jeszcze moich trzech, chętnych do wyrzeczenia się wygód, kumpli, którzy to ochoczo złapali za przewodniki i ubarwili naszą wspólną przeprawę kilkoma nieplanowanymi atrakcjami.
To pewnie dlatego do celu dotarliśmy grubo ponad tydzień od wyruszenia z Limy, ja złapałem dengę, a jeden z moich kompanów został podczas kąpieli w jednej z pomniejszych amazońskich rzek boleśnie ugryziony w sutek przez piranię. Najważniejsze, że jedno z największych miast na świecie, do którego nie prowadzi absolutnie żadna droga lądowa, stało przed nami otworem.


Bienvenidos a Iquitos


Za pierwszy cel obraliśmy sobie spory sklep z pamiątkami położony przy głównym placu w centrum miasta. Żeby było ciekawiej – lokal, o którym mowa znajduje się w najbardziej charakterystycznej budowli Iquitos, czyli w domu z żelaza. To jedna z wielu pozostałości po kauczukowej gorączce, która na przełomie XIX i XX wieku zamieniła tę niewielka jezuicką misję w miejsce wypadowe dla poszukiwaczy żywicznego soku z amazońskich drzew. Do błyskawicznie rozwijającego się miasta zaczęli ściągać europejscy inwestorzy i zamożni Żydzi, którzy to bardzo często brali za żony przedstawicielki lokalnych plemion.


„Casa de fierro”, czyli słynny dom z żelaza, powstał pod koniec XIX wieku, a jego autorstwo bardzo często przypisuje się Gustawowi Eiffelowi. Wykonany z tego nietypowego materiału budynek miał być na dwóch osobnych statkach przywleczony do Peru z Francji. Dziś na Plaza de Armas podziwiać można jedynie połowę całego budynku. Pierwsza jego część została zakupiona przez pewnego kauczukowego potentata, który to planował postawienie sobie takiej oryginalnej rezydencji gdzieś w głębi amazońskiego lasu. Niestety nikt nie podjął się szalonego wyzwania targania drogą rzeczną ważącego dziesiątki ton żelastwa… Ostatecznie ta część domu trafiła więc na złom.
Dziś w „Casa de fierro” znajduje się m.in. apteka i wspomniany sklep z pamiątkami. Bardzo drogimi zresztą. Wśród nich znalazłem drewniane repliki małych, ludzkich głów. Nie robiły zbyt dobrego wrażenia – ot, takie tam sękate pieńki z naręczem sznurków imitujących włosy. Szybko przekonałem się, że znalezienie dobrze wyglądającej repliki ludzkiego łba nie będzie łatwe. Czemu? Ano najprawdopodobniej dlatego, że ten kojarzony z plemieniem Jivaro „produkt” ma dość mroczną historię.


Bezlitośni Jivaros

Właściwie powiedzenie, że wszyscy Indianie Jivaros zajmowali się tą praktyką, jest porównywalne z uznaniem, że wszyscy Polacy potrafią tańczyć kujawiaka. W rzeczywistości mówimy tu głównie o Shuar – plemieniu należącym do liczącego wiele różnych grup ludu Jivaro. O okrucieństwie tego plemienia przekonali się nie tylko Hiszpanie, którzy naiwnie wierzyli w możliwość utrzymania z tymi „dzikusami” przyjaznych relacji. Okazuje się, że zamieszkujący okolice rzeki Marañón Indianie sprawiali też sporo kłopotu samym Inkom, którzy to przecież zawojowali lwią część Ameryki Łacińskiej! Ani wielki Inka Tupac Yupanqui, który to w połowie XIV wieku rozciągnął swoje imperium aż do Quito, ani jego następca Huayna Capac absolutnie nie byli w stanie przełamać oporu zaciekłego, amazońskiego plemienia. Dlatego też władcy postanowili zostawić je w spokoju, licząc na to, że ten agresywny lud sam zdziesiątkuje się podczas notorycznie prowadzonych przez siebie bratobójczych bitew.


Niestety dla Hiszpanów – plemię to dotrwało do czasów konkwisty.
Pierwszy kontakt Europejczyków z ludem Shuar miał miejsce w 1549 roku, kiedy to na tereny dorzecza Marañón dotarła ekspedycja pod dowództwem Fernando de Benavente. Początkowo europejskim przybyszom udało się utrzymać z plemieniem pokojowe relacje. Wkrótce jednak gęstwiny amazońskich lasów zaczęli eksplorować zaślepieni gorączką złota awanturnicy, którzy uruchomili swoje kopalnie i wziąwszy do niewoli przedstawicieli lokalnych ludów, postanowili ich zmusić do ciężkiej pracy. Miarka się przebrała, kiedy Hiszpanie zażądali od Shuar regularnego płacenia podatku w złocie na rzecz króla Filipa III.
Pewnego wieczora do sypialni mieszkającego w miasteczku Logrono zarządcy odpowiedzialnego za ściganie należnego władcy kruszcu wkroczyli emisariusze plemienia i oznajmili, że oto przynieśli mu umówiony podatek. Nieszczęsny, półnagi Hiszpan wywleczony został za włosy ze swej rezydencji, a następnie do jego gardła wlano litry wrzącego, przetopionego złota. Mężczyzna skonał w niewyobrażalnych mękach.


Trudno się więc dziwić, że europejscy goście panicznie bali się jakiejkolwiek możliwości spotkania z Indianami Shuar. Ci tymczasem nie poprzestali na tym jednorazowym okazaniu swojego braku subordynacji wobec najeźdźcy, ale i zjednoczyli się z innymi grupami Jivaros, aby wspólnie nękać znienawidzonych przybyszów. Mówi się, że podczas najazdów tych Indian na hiszpańskie społeczności pod koniec XVI wieku życie mogło stracić nawet i 25 tysięcy białoskórych osiedleńców!

Z wizytą na rynku Belen

Skoro więc pamiątka związana z tym plemieniem jest tak trudna do znalezienia w najbardziej reprezentatywnych sklepach dla turystów, postanowiliśmy odwiedzić rynek w dzielnicy Belen – miejsce, w którym teoretycznie kupić można wszystko...



Ta część Iquitos położona jest na obrzeżach miasta i jest jego najbiedniejszą częścią. Ubóstwo kole tu w oczy, ale i jednocześnie w jakiś dziwny sposób pociąga. Zdecydowanie najefektowniej prezentuje się odcinek tej dzielnicy położony przy samej rzece. Jako że w okresie deszczowym woda potrafi tu podnieść poziom nawet o kilka metrów, wszystkie domy stoją na wysokich palach, a pomiędzy budynkami można przemieszczać się po drewnianych, prowizorycznych, trzymających się „na słowo” mostach. Na dole tymczasem piętrzą się góry śmieci, które to z kolei kuszą swoim aromatem stada bezpańskich, wychudzonych psów.


W tej najuboższej części Belen mieszka 14 tysięcy osób. Od razu rzuca się w oczy to, że miejsce to jest przepełnione. W większości tutejszych domów mieszka po kilka rodzin. Żeby tego było mało, ludzie muszą borykać się z niemałym zestawem dolegliwości – od „zwykłej” malarii czy dengi, aż do całej gamy chorób roznoszonych przez bakterie obecne w wodzie. Widok stada wesołej dzieciarni radośnie pluskającej się metr od zbitej z dykty zrujnowanej publicznej toalety, z której to nieczystości wpadają bezpośrednio do rzeki, początkowo mnie zaszokował. Z czasem jednak takie sceny stały się oczywistą, niegodną większej uwagi, częścią charakterystycznego klimatu Belen.


Faktycznie – na rynku można kupić wszystko. Czego tu nie ma? Stragany wypełnione tonami owoców, przekupki sprzedające hamaki (bez tego wynalazku wielodniowa podróż rzecznym promem musi być prawdziwą męką), a nawet uświnieni krwią wąsaci handlarze oferujący klientom nieświeże mięso z żółwia, bebechy kajmana czy smakowity, pieczony małpi łeb. Nam najbardziej spodobała się część, w której można nabyć cały zestaw produktów związanych z lokalną medycyną – od wzmocnionych alkoholem ziół, przez wszelkiej maści kadzidła, aż po rośliny o właściwościach psychoaktywnych. Chcesz się napić meskalinowego koktajlu z kaktusa? Wystarczy zalać wrzątkiem łyżeczkę sproszkowanej substancji, zamieszać i… do dna!

Gracias za fotkę, Bart!

I tu jednak czekał mnie zawód. Na pytania o repliki artefaktów plemienia Jivaros, sprzedawcy patrzyli na mnie tak, jakbym co najmniej groził im śmiercią bądź trwałym kalectwem. Dopiero ktoś bardziej obeznany z historią naświetlił mi nieco problem. Okazuje się, że sprawa jest faktycznie nieco skomplikowana i niesie ze sobą dość mroczną historię. Najwyższy czas powiedzieć czym jest „tsantsa”.

Tsantsa, czyli pułapka na duszę

Hiszpanów, którzy przeszło pięć wieków temu mieli nieszczęście spotkać Indian Shuar, przerażało nie tylko ich okrucieństwo, ale i makabryczny zwyczaj tego plemienia. Otóż każdy szanujący się wojownik, który utłukł w boju swego wroga musiał urżnąć mu głowę, aby następnie zrobić z niej „tsantsa”, czyli zmniejszyć zdobyte trofeum do rozmiarów ludzkiej pięści. Tak spreparowany rekwizyt zachowuje kształt i rysy twarzy ofiary.


Proces przygotowywania „tsantsa” jest dość czasochłonny. Najpierw ściąga się skórę z czaszki przez nacięcie wykonywane z tyłu głowy. Zanim wojownik wrzuci ten ochłap do kadzi z wrzącą wodą wypełnioną specjalnymi ziołami, zszywa usta i oczy swojej ofierze. Po dwóch godzinach skóra wyjmowana jest z kotła. W tym momencie jest już gotowa do kolejnego procesu, czyli nadawania jej odpowiedniego kształtu. Tu pomocne okazują się małe kamyki i piasek. Wypełniona nimi skóra suszona jest przez tydzień. Często wiesza się ją nad paleniskiem, aby przyspieszyć ten proces. Typową cechą zminiaturyzowanych główek jest ich ciemna skóra i charakterystyczne szerokie usta – to dlatego, że skóra z dolnej części twarzy nie obkurcza się równie łatwo, co na przykład tkanka na czole.


Grzechem by tu było nie wspomnieć, że jedynym istniejącym materiałem filmowym, w którym udokumentowano proces miniaturyzacji ludzkiej głowy przez Indian Shuar, jest nakręcony w 1961 roku film autorstwa polskiego podróżnika – Edmunda Bielawskiego.

Przerażeni poszukiwacze złota, wiedząc o czyhających na ich głowy Indianach, doprawdy mieli czego się bać. Dla samych potencjalnych ofiar zwyczaj dzikusów z puszczy był jedynie przykładem skrajnego bestialstwa, tymczasem sami zainteresowani widzieli w tym makabrycznym rytuale coś więcej. W wierzeniach plemienia Shuar pojawia się zjawisko „arútam” - w skrócie jest to osobista, boska siła przenikająca Wszechświat. Arútam manifestuje się w najróżniejszy sposób, a każdy wojownik może zwiększyć jej moc, odbierając ją przy tym swemu wrogowi. Jak można się domyślić – należy z głowy oponenta uczynić „tsantsa” i tym samym przejąć jego arútam! Shuar wierzą, że zminiaturyzowana głowa jest siedliskiem duszy pokonanego rywala, a zaszyte oczy i usta uniemożliwiają jej opuszczenie tego więzienia.


Wieści o bezlitosnych mieszkańcach amazońskich lasów szybko dotarły na Stary Kontynent, gdzie pobudziły wyobraźnię głodnych sensacji mieszczan. Wkrótce też tematem zainteresowali się kolekcjonerzy…

Polowanie na głowę

Już w XVI wieku, w poszukiwaniu takiego trofeum, do Ekwadoru i Peru zaczęli zjeżdżać zamożni Europejczycy. Rozpoczęło się prawdziwe „polowanie na głowy”. Na początku XX wieku obsesja zminiaturyzowanymi główkami sięgnęła zenitu. Ekscentryczni kolekcjonerzy nie tylko kupowali je od Indian, ale też bardzo często wymieniali za inne towary. Na przykład za strzelby i karabiny.


Kiedy tylko mieszkańcy dżungli zorientowali się, jak duży jest popyt na „tsantsa”, zaczęli wykorzystywać otrzymaną od białych broń do regularnych polowań na swoich pobratymców. W ten sposób turyści sami przyłożyli ręce do rozlewu krwi. A ten mógłby i trwać do dziś, gdyby nie stanowcza reakcja peruwiańskiego rządu, który to w pierwszej połowie ubiegłego wieku kategorycznie zakazał kupowania i sprzedaży ludzkich główek. Niedługo potem również i władze USA zabroniły importu tego typu produktów.


Oczywiście najbardziej uparci kolekcjonerzy w dalszym ciągu, wbrew prawu, zdobywali upragnione pamiątki, jednak coraz częściej były to dobrej jakości podróbki wykonane z koziej skóry, albo… zminiaturyzowane, odpowiednio uformowane, łebki leniwców. Tymczasem prawdziwe rekwizyty, które można było dostać na czarnym rynku, bardzo często nie pochodziły z Peru czy Ekwadoru, ale z Panamy. To tam ktoś zwąchał dobry biznes i nielegalnie wyrabiał imitacje „tsantsa” z głów urżniętych nieodebranym przez nikogo zwłokom zalegającym w panamskich prosektoriach i szpitalach. Hobbiści gotowi byli zapłacić fortunę za taki łup.


Tymczasem na tereny należące do ludów Jivaros dotarli chrześcijańscy misjonarze, którzy dla szerzenia swojej wiary gotowi byli nawet poświęcić własne życie. To dzięki nim mrożący krew w żyłach zwyczaj Indian Shuar z czasem zaczął zanikać. Dziś próżno już szukać szaleńców, którzy dla zdobycia malutkiej człowieczej głowy są w stanie przebyć pół świata i zaryzykować spotkanie z agresywnymi dzikusami.

Natomiast w dalszym ciągu gdzieniegdzie nabyć można lepiej lub gorzej prezentujące się repliki główek. Ba, znawcy tematu twierdzą wręcz, że większość z muzealnych eksponatów „tsantsa” to bardzo dobrej jakości falsyfikaty.


Niestety, po przeczesaniu wszystkich targowisk, rynków, sklepów i kramów w Iquitos nie udało mi się natrafić na jeden nawet egzemplarz wymarzonej pamiątki.

Pogodziwszy się z losem, zapomniałem o Indianach Shuar, gnębieniu hiszpańskich osadników i rozczłonkowywaniu wrogów. Zamiast tego w towarzystwie moich kompanów dołączyłem do hucznego obchodzenia karnawału u boku lokalnych imprezowiczów. Ulice wypełniły się upaskudzonymi farbą ludźmi, którzy radośnie roztańczyli się w takt amazońskiej cumbii, co jakiś czas przerywając pląsy na osuszenie kolejnej butelki piwa bądź też ciśnięcie balona wypełnionego wodą w podejrzanie suchego przechodnia.

Następnego dnia lekko obolały powlekłem się na jeden z ryneczków, aby wspólnie z moimi kompanami wytargować dobrą cenę pamiątkowych koszulek.
Z przyzwyczajenia już chyba zagaiłem siedzącą w otoczeniu kolorowych tkanin, wypchanych piranii i naszyjników z zębów kajmana przekupkę o „tsantsa”. Sprzedawczyni nie tylko wiedziała o czym mówię, ale i podniósłszy przysadzisty zad z drewnianego krzesełka, zniknęła gdzieś pod ladą. Po kilku chwilach wygramoliła się stamtąd trzymając w garści przepiękny egzemplarz repliki zminiaturyzowanej głowy. Widząc moje świecące niczym piekielne ogniki oczy, od razu rzuciła cenę – 200 soli (ok. 210 zł). Na Wirakoczę! Za taki pieniądz na upartego mógłbym przeżyć w Peru pół miesiąca!

Kolejne dwie godziny spędziłem na uporczywym negocjowaniu bardziej godziwej dla mnie stawki. Szło to dość mozolnie, ale w końcu udało mi się zejść do połowy początkowej ceny. Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł syn właścicielki straganu, który za punkt honoru postawił sobie ubicie targu z jednym z moich kolegów.

Chłopak handlował trawką i uznał, że trafił na idealnych klientów… Aby zaskarbić sobie nasze zaufanie, mruknął do rodzicielki „Matka, weź no sprzedaj mu tę główkę za 50 soli”. Zanim nadąsana sprzedawczyni zdążyła cokolwiek powiedzieć, wepchnąłem jej w garść banknot i czym prędzej dałem dyla dzierżąc w trzęsących się dłoniach główkę.

Udało się! Teraz pozostaje tylko przekonać celnika, że to najzacniejsza dostępna na rynku replika.


Chociaż, prawdę mówiąc, sam głowy sobie za to obciąć nie dam...
Wielkie dzięki za wspaniałą przygodę B., A. i P.!
6

Oglądany: 69131x | Komentarzy: 19 | Okejek: 364 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało