Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Skiosku - czyli weseli i niezwykli klienci jednego z polskich kiosków V

109 476  
652   51  
Sambojka pisze: Żul. Śmierdzący, brudny, zarośnięty, uśmiechnięty... wróć! No właśnie ten się nie uśmiechał, tylko podbródek mu się trząsł. Dziwny rodzaj delirium czy złość? Żule, jak chcą coś załatwić, to się uśmiechają. "Pani kierowniczko" albo inna "Szefowo" idzie zawsze w parze z uśmiechem obnażającym fatalny stan uzębienia. A ten się nie uśmiecha, tylko podaje mi blankiet do Mini Lotka i pyta:

- Czy mi pani wypłaci, jak to pokażę?
- Nie. Kupon poproszę.
- A mówiłem mu: Nie pij, tylko trzymaj, schowaj, bo jak się schlejesz, zapomnisz, gdzie włożyłeś! A on pijak i skurwysyn się nie mógł powstrzymać!
Dostrzega zaskoczenie na mojej twarzy i tłumaczy:
- Kupon mu dałem, koledze, ja już byłem troszkę tego, a on jeszcze nie. Jak zapomnę, gdzie ten kupon dałem, to będzie. To se myślę, dam jemu, schowa, się troszkę kulturalnie napijemy, nie powiem, ale ten umiaru nie zna! Menel jeb*ny! Kupon schował i nie pamięta gdzie!!!
- Może się w domu znajdzie? Panowie poszukają.
- Jak on nie pamięta, gdzie myśmy w nocy byli?! Się rano koło fontanny obudziłem! Mówię pani, tam była wygrana, sprawdziłem. Niektórzy to nie umią alkoholu powiedzieć stop!

* * * * *

Jest po 20.00, ale przez burzę jestem nieco spóźniona z wyjściem. Liczę pieniądze, kiedy do kiosku po świeżo umytej podłodze (drzwi otwarte, żeby szybciej wyschła) wchodzi starsza pani.
- Proszę pani, zamknięte mam.
- Ale jak zamknięte?
- No po 20.00 jest. Zamknięte.
- Jak zamknięte, jak ja weszłam?
- Drzwi są otwarte, żeby mi podłoga szybciej wyschła, ale kiosk jest zamknięty.
- Jak zamknięty, się pytam, jak otwarty, światło się świeci i pani tu jest? Znaczy, że otwarty!
- Proszę pani, niczego pani już nie sprzedam. Jest zamknięte - mówię niemal sycząc przez zaciśnięte zęby.
- To się trzeba zamykać, jak zamknięte, a nie, że otwarte i zamknięte. Luuudzie!

* * * * *

Przyszedł do kiosku taki dziadek - sąsiad, co to zawsze coś w ręce niesie: a to pierożki od córki, a to ciasto z pobliskiej cukierni, a to talerz wędlin po imprezie... Dzisiaj też coś miał. Zaglądam z zainteresowaniem, odchyla wieczko, pochylam się nad pudełeczkiem z niezidentyfikowaną jeszcze powonieniem zawartością, a tam...
- Robaki! Pirsza klasa! Na ryby na noc ide!
Błeeeee!

* * * * *

Nie wiem, nawet nie śmiem się domyślać, z jakiej planety pochodzi. Nosi dziecięcą, dzianinową czapkę, której nie zdejmuje niezależnie od pory roku. Raz w tygodniu puszcza dużego lotka. Powiedział, że przychodzi tutaj, bo przy drzwiach wiszą dzwoneczki, które oczyszczają energię tego pomieszczenia. Dodatkowo ma dla niego znaczenie fakt, że jestem kobietą. No i że maszynka stoi po mojej lewej, czyli lewą ręką wrzucam to, co przyniesie. Kiedy użyłam raz prawej ręki, zbulwersowany wykrzyczał:
- Tak źle mi pani życzy?!
Od tej pory się pilnuję. Ma specjalną kopertkę na blankiety, zabazgrał ją symbolami pomyślności. Jak dotąd nie wygrywa. Twierdzi, że to jest taka kumulacja i że w końcu trafi. Przyzwyczaiłam się do tego, że totolotki mają swoje wierzenia i rytuały, jednak jego system prosi się o zarejestrowanie jako wyznanie. Może rzeczywiście czeka go ta kumulacja? Na Marsie.

* * * * *

Łysy jest niski i... łysy. Spokojny, smutny typ. Przychodzi wieczorem, często z psem, malutkim pekińczykiem. Zestaw codziennie ten sam:
- Małego i fajki.
Rzadko wygrywa. Psa lubię zaczepić, poczochrać. Podobno mało kto dostąpił tego zaszczytu, bo gadzina ludzi się boi, to jazgocze przy najmniejszej próbie głaskania. Mnie lubi. Wiem, że mi czasem Łysy w dekolt żurawia zapuszcza, jak się schylam, ale co tam, byleby ze smyczą przychodził, mam z tego przyjemność, niech on też ma z tego jakiś profit.
Najpierw wszedł Łysy, za nim inny klient. Łysy jak zawsze:
- Dobry wieczór. Małego i fajki.
Podaję, płaci, codzienna porcja pieszczot dla psa. Łysy się pożegnał, wyszedł. Kolej na gościa za nim.
- Ja też chcę małego.
Niezręczna cisza.
- Małego lotka bym chciał. Bo małego to ja mam dużego i nie chcę mieć małego, znaczy... Da mi pani?
Nie dam! Moja konsternacja. Załapałam po chwili.
- Wie pan co? Złoty dwadzieścia pięć i kończmy, bo to idzie w ciekawą stronę.
Wychodząc zaplątał się kurtką w klamkę.

* * * * *

Skuteczny. Tak nazwałam chłopaka, lat na oko 10, który przez pięć dni z rzędu przychodził z co raz to inną osobą. Schemat był ten sam. Dorosły wchodził, rozglądał się, Skuteczny za nim nawijając o gazecie i/lub czasopiśmie, którym najwyraźniej zainteresował wcześniej dorosłego, pokazywał je i jakby od niechcenia wskazywał na puszkę z kartami z piłkarzami za 45 zeta, że o, jaka fajna. Cztery dni słyszał, że "za drooogo". Ze starszą panią przyszedł po kalendarz z JPII. Z matką po plotkarskie cieniewsy. Z ojcem po kilo krzyżówek. Z wujkiem po CKM-a. Na końcu przyszedł z sąsiadem, zalanym w pestkę, którego interesowałam ja. Jeszcze mnie nie zdążył poznać, rączki by ucałował, "no chyba że usteczka pani nadstawi, pani się nie gniewa, człowiek się troszkę tego, ja to fajny chłop jestem, lepiej żartować, jak chorować, ha ha".
Skuteczny, któremu nikt z dotąd przyprowadzonych w tym celu dorosłych pudełka z kartami nie kupił, wyczaił temat i dodaje:
- No, sąsiad fajny chłop, porządny, a jaki bogaty!
Rzeczony sąsiad portfel wyciąga i chcąc się pochwalić wypala:
- No, młody, to co ci kupić, hę?
Skutecznemu dwa razy nie trzeba było powtarzać, położył pudełko na ladę i prawie słyszałam, jak przestał oddychać. I tu miałam dylemat: podać głośno cenę, czy wydać z tej stówki, którą Sąsiad położył na tackę. Pomyślałam, że lepiej, jak dzieciak dostanie te karty, a chłop tych 45 zł nie przepije. Z uśmiechem wydałam resztę, Skuteczny porwał pudełko i wybiegł ze sklepu. Dobroczyńca wciągnął powietrze przez zęby, schował resztę, cicho się pożegnał i wyszedł lekko otrzeźwiony, a może tylko mi się tak zdawało. Ciekawe, na kogo wyrośnie Skuteczny?

* * * * *

Babka pod sześćdziesiątkę, zadbana taka, tylko ta mina, jakby się kwaśnych jabłek najadła.
- Jednego za trzy mi pani da. Boże, kiedyś człowiek wygrywał coś, cokolwiek, a teraz? Ja pani mówię, oni tam spisek mają w totolotku, żeby uczciwy, biedny człowiek nawet trójki nie trafił. Specjalnie tak!
Tekst słyszę nie po raz pierwszy, więc wyrozumiale się uśmiecham i mówię:
- Nie pani jedna nie ma szczęścia.
- No co pani! Ja to jestem najbardziej pechowa. Nie dość, że nie wygrywam, to jeszcze pieniądze zgubiłam, portmonetkę znaczy.
- To przykre, naprawdę.
- I proszę mi to skserować, te wyniki, bo do lekarza muszę zanieść, to w kartotekę wsadzi i mi nie da. Powiem pani, że te wyniki badań, co je robiłam na wątrobę to jestem pewna, że też nie będą w porządku.
- Choruje pani na wątrobę? Moja babcia się leczyła na woreczek żółciowy, kamienie, te sprawy. Taki kamień miała, jak wisienka.
- Jak wisienka? To ja miałam operację, to mnie, proszę pani wyciągnęli trzy takie, rozumie pani, trzy takie, jak wisienki!
- Ojej, no...
I zaczynamy rozmawiać o zdrowiu. Za każdym razem, gdy coś powiem, Licytatorka mnie przelicytowuje, że ona więcej, gorzej, bardziej, a na pewno już straszniej.
W końcu wyszła, a ja sobie pomyślałam, że gdyby rozmawiała z kimś, kto ją przebije, byłaby bardzo nieszczęśliwa.

* * * * *

Jako że początek nowego roku blisko, dostajemy kalendarze. Mnóstwo kalendarzy. Codziennie. Jakby Kolporter uważał, że tłumy klientów pytają tylko o kalendarze i kupują po kilka naraz. Jest więc w czym wybierać.
Pan pod sześćdziesiątkę, zwyczajny taki.
- Dzień dobry. Macie kalendarze?
(Nie, ku*wa, to co zalega na całym sklepie to jakieś karteczki z liczbami, a menadżer miał kaprys je nam wcisnąć, nie są na sprzedaż i nie wyglądają jak kalendarze!)
- Oczywiście. Jakiego pan szuka? Ściennego, kieszonkowego, a może na biurko?
- Wie pani, ja nie wiem. Pani mi pokaże, co ma, to wybiorę.
Wychodzę naprzeciw potrzebom klienta, znaczy zza lady i wskazuję dłonią (nie palcem - zgodnie z zaleceniami menadżera) kalendarze. Po tym tańcu wracam na miejsce czekając na werdykt jury.
Cisza.
- Dobrze. Może pomogę panu podjąć decyzję. Do czego będzie pan używał tego kalendarza?
- Do sprawdzania daty.
- No tak, głupio się pytam. Będzie pan nosił ten kalendarz ze sobą, czy raczej będzie go potrzebował tylko w domu?
- W domu.
- Na ścianę czy na biurko?
- Nie mam biurka, co pani. Na ścianę. W kuchni.
- Lubi pan codziennie zdzierać karteczki czy woli pan widok całego miesiąca?
- Dawno nie miałem takiego na zdzieranie. Może być taki.
- Więc zostają nam te, o, tu.
Na stojaku wywalone: Rodzinny, Familijny (oprócz obrazka na okładce niczym się nie różnią), Zielarza, Ogrodnika i Działkowca (jak poprzednie), Urody, Katolika, Kulinarny i Kuchenny (znów brak różnic).
Klient znów zastygł w bezruchu.
- Za duży wybór pani ma.
- Czym pan się na co dzień zajmuje? Które tematy z tych tu pana interesują?
- Mam rodzinę, działkę, lubię, jak mi żona dobrze zgotuje i chodzę do kościoła. Ale do kościoła to nie codziennie, tylko w niedzielę, to ten odpada. I Zielarza też.
Widzę, że panu idzie coraz lepiej, a że wszedł kolejny klient, zostawiam Niezdecydowanego przed stojakiem.
Zerkam na niego obsługując kolejną osobę, i kolejną, i kolejną...
W końcu podszedł do kasy. Z pustymi rękami.
- Ja sobie przypomniałem, że mam kalendarz w telefonie! A pani bardzo dziękuję. Do widzenia!
- Do widzenia. Co dla pani?
- Chciałabym kupić kalendarz, tylko jeszcze nie wiem jaki...

* * * * *

Weszli trzaskając drzwiami. Typowa para małżeńska po sześćdziesiątce, tacy Janusze, jakich pełno. On obładowany siatkami, wyraźnie zmęczony; ona wprost od fryzjera i kosmetyczki - czarne resztki z przyciętej grzywki przylepiły jej się do mocno upudrowanej twarzy, koło ucha straszyła źle zmyta farba do włosów, a w dłoniach ze świeżo pomalowanymi na krwisty kolor paznokciami ostrożnie trzymała małą torebkę.
Ona podchodzi do stojaka z kartkami świątecznymi i przebiera głośno komentując, która kartka dla kogo. Obsługując innych klientów słyszę strzępki zdań: "...bo lubi małe dzieci, to ten Jezusek...", "...nie ma śniegu, to chociaż na kartce niech będzie...", "w zeszłym roku nam wysłali podobną, to chyba lubią...".
On w tym czasie stawia siatki na podłodze, przeciąga się i jestem pewna, że przytakuje nawet nie słuchając.
W końcu ona daje mu wybrane kartki do ręki z poleceniem:
- Zapłać.
Doczłapał do lady, kupił, wrócił, bez słowa oddał. Podniósł wszystkie siatki z podłogi oprócz jednej, obrócił się, puścił do mnie oko, ona otworzyła drzwi i wyszli. Po chwili wrócił. Postawił siatki, zerknął za okno, na drzwi i zza pazuchy wyciągnął malutką butelczynę czystej. Uniósł do góry w moją stronę i mocno pociągnął. Zakręcił, schował, wziął tym razem wszystkie siatki w ręce i wychodząc rzucił:
- Sekret udanych świąt!
5

Oglądany: 109476x | Komentarzy: 51 | Okejek: 652 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało