Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Jak radzono sobie z efektami specjalnymi przed epoką komputerów II

195 852  
531   53  
Kontynuujemy nasz bardzo skrócony przegląd najważniejszych efektów specjalnych z czasów, kiedy za wizualne triki nie były jeszcze odpowiedzialne komputery, a sprytni animatorzy – prawdziwi „magicy” kina sprawiali, że widzowie przecierali oczy z niedowierzania.

Zacznijmy od lat 70…

„Gdy dinozaury władały światem” (1970)

Wytwórnia Hammer znana kiedyś była z masowego produkowania kilku ładnych tuzinów filmów o Drakuli, Frankensteinie, Mumii i innych monstrach regularnie gnębiących Bogu ducha winnych celuloidowych obywateli. Kiedy temat został do cna wyeksploatowany, panowie z Hammer doszli do wniosku, że zacnym pomysłem, który na pewno dobrze się sprzeda, będzie połączenie animowanych poklatkowo dinozaurów z cycatymi córami jaskiniowców. W ten sposób narodziła się epoka tzw. „cave girls”.
My skupimy się na produkcji pt. „Gdy dinozaury władały światem”.
Na początek taka mała ciekawostka: w tym dziele zagrała Magda Konopka – Polka, która będąc na emigracji w Wielkiej Brytanii zrobiła karierę modelki, a po przeprowadzce do Włoch rzuciła na kolana tamtejszych reżyserów kina grozy i kiczowatych akcyjniaków klasy B.


Z racji tego, że to urodziwe dziewczę dobrze prezentowało się z dzidą w garści, można je podziwiać także i w tym dziele. Film zasługuje na szczególne uznanie, głównie dzięki Jimowi Danforthowi. Ten fachowiec filmowej magii nie bał się eksperymentów. Wielkie, poruszające się gady niekiedy biją na głowę dinozaury tworzone przez samego mistrza Harryhausena. Jimowi udało się też bardzo zgrabnie połączyć animację poklatkową ze scenami nagranymi z udziałem prawdziwych aktorów. Motyw pogoni prehistorycznego monstrum za skąpo odzianą babiną robił w tamtych czasach piorunujące wrażenie.


Trudno dziwić się, że Danforth za swój trud nominowany był do Oscara, a nawiązania do tego filmu pojawiają się m.in. w „Parku Jurajskim”.

„Gwiezdne Wojny: Nowa nadzieja” (1977)

George Lucas może i nie jest najlepszym reżyserem, ale za to nadrabia swoje warsztatowe braki rewolucyjnymi pomysłami i odważnymi posunięciami. Podczas kompletowania ekipy do pracy przy „Gwiezdnych Wojnach”, Lucas od razu wiedział, że głównym motorem jego produkcji będą efekty wizualne. Dlatego też stworzył własną firmę wyspecjalizowaną w tej dziedzinie. Kierownictwo nad Industrial Light & Magic objął utalentowany artysta – John Dykstra, który z czasem stał się pionierem wykorzystywania komputerów w swojej pracy. Załoga młodych specjalistów zamknęła się w olbrzymim magazynie, gdzie przez długie miesiące budowane były miniatury planet, pojazdów kosmicznych i budynków.


Mimo że w wielu sytuacjach Dykstra sięgał po nowoczesną jak na tamte czasy technologię, to sporo kluczowych scen nagranych zostało przy wykorzystaniu bardzo prymitywnych metod. Tak na przykład było z wybuchem Gwiazdy Śmierci. Eksplodująca stacja kosmiczna to w rzeczywistości prosta, kartonowa konstrukcja wypełniona prochem strzelniczym i tytanowymi opiłkami.


Prawda, że to banalne? Szczególnie jeśli zestawi się to ujęcie ze sceną ataku X-Wingów na wspomnianą bazę. Tu już Lucas musiał zwrócić się do Bruce'a Logana – prawdziwego mistrza kamery, który to odpowiedzialny był za zapierające dech w piersiach ujęcia z Kubrickowej „Odysei Kosmicznej 2001”.


Scena, kiedy to rebeliancka flota przeprowadza ofensywę na Gwiazdę Śmierci kręcona była przy użyciu bardzo szczegółowych miniatur, które to Logan na bieżąco wysadzał w powietrze. Po latach Bruce wspominał, że na planie nie było żadnych strażaków ani nawet wystarczającej ilości gaśnic, które mogłyby pomóc w tłumieniu ewentualnych pożarów. Specjalista, po jednym z wybuchów, musiał własnymi rękoma gasić swoje płonące ubranie…



A, i jeszcze parę słów o mieczach świetlnych. Sama rękojeść tej broni budowana była ze śmieci i odpadków walających się na planie. Najczęściej były to mechaniczne fragmenty pojazdów, jakieś rurki czy elementy pistoletów pojawiających się w filmie. Natomiast samo laserowe ostrze powstało poprzez owinięcie miecza odbijającą światło folią firmy 3M. Ta metoda była wyjątkowo toporna i przysparzała ekipie sporo kłopotów, dlatego w kolejnych częściach cały efekt powstawał już w postprodukcji.

„Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977)

W tym roku powstały dwa wielkie dzieła SF. Podczas gdy George Lucas z mozołem tworzył swoją kosmiczną epopeję, to już Steven Spielberg bardziej celował w klimatyczny film, w którym napięcie budowane jest powoli, a zwieńczeniem będzie scena tak efektowna, że widzowie wtopią się w kinowe fotele. Mówimy oczywiście o „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” i momencie, w którym wreszcie pojawia się pojazd kosmicznych przybyszów.


Spielberg swego czasu był w Indiach, gdzie spore wrażenie zrobiła na nim olbrzymia rafineria ropy naftowej. Reżyser wymarzył sobie, aby statek-matka przypominał tę konstrukcję. Jednak w przeciwieństwie do wizji Lucasa, Spielberg chciał uniknąć tworzenia metalicznych modeli statków kosmicznych. Finałowe sceny kręcone miały być w nocy i twórca pragnął, aby podstawą finalnego efektu były światła gwiezdnego pojazdu.


Reżyser był na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technicznymi i miał nadzieję wykorzystać w swoim dziele elementy tworzone komputerowo. Wykonano nawet kilka testowych ujęć tak właśnie wykreowanych statków kosmicznych. Niestety, w latach 70. CGI jeszcze nawet dobrze nie raczkowało i pomysł Spielberga raczej nie miał szansy na realizację. Ostatecznie olbrzymi pojazd kosmitów to wykonana z włókna szklanego konstrukcja, na której zainstalowano olbrzymią ilość żarówek i rurek neonowych. Oprócz statku-matki w scenie tej pojawiają się też i mniejsze latające obiekty. Jeden z nich to na przykład maska przeciwgazowa z zamontowanymi doń światełkami.

I jeszcze mała ciekawostka związana z tym filmem. Na jego planie znalazł się Dennis Muren – specjalista od efektów wizualnych, który to był członkiem ekipy pracującej przy „Gwiezdnych Wojnach”. To on postanowił umieścić na modelu głównego statku kosmicznego pewien znajomo wyglądający element…



„Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki” (1981)

W latach 80. Spielberg stworzył jedną z najbardziej znanych filmowych serii. Wprawdzie Indiana Jones doczekał się czterech części (piąty właśnie „się tworzy”), ale dla nas przygody dzielnego archeologa skończyły się na „Ostatniej Krucjacie”.
A wszystko zaczęło się od „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Film ten wyprodukowany został przez George'a Lucasa, a za efektami specjalnymi stała Industrial Light & Magic.


O ile większość scen w tym filmie to dla mistrzów z Lucasowej wytwórni przysłowiowa „bułka z masłem”, to już pamiętna finałowa konfrontacja boskich mocy z bandą nazistowskich oprawców była dla nich niemałym wyzwaniem. To prawdziwy miszmasz różnych technik. Mamy tu animację przedstawiającą kobietę-ducha, kukiełkowe demony, które wcześniej nakręcone zostały w wodzie, aby nadać ich ruchom efektu pływania, a także chmury, które zostały wykonane metodą matte-painting, czyli poprzez „domalowywanie” obiektów w postprodukcji.
Najbardziej smakowity kąsek stanowi tu oczywiście widok roztapiających się nazistowskich łbów. Głowę należącą do Arnolda Tohta – okularnika z Gestapo – wykonano z gipsu i żelatyny, a następnie przyspieszono ujęcie, w którym była ona podgrzewana za pomocą silnej lampy. Z kolei łeb komendanta Dietricha był rekwizytem pustym w środku, z którego wyssano powietrze – dzięki temu uzyskano efekt miażdżenia czaszki.


Wróćmy jeszcze na moment do matte-painting. Jedną z najbardziej znanych scen, w których posłużono się tą techniką była sekwencja zamykająca „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Całe wnętrze słynnego magazynu, w którym składowane są tajemnicze artefakty zostało namalowane na szkle i wkomponowane w ujęcie mężczyzny pchającego wózek ze skrzynią.

https://joemonster.org/images/vad/img_33032/94b8224478e1699b5b1f31e603a59514.gif

Coś (1982)

Reżyser John Carpenter podjął się kolejnego nakręcenia filmu z 1951 roku. Nowa wersja tego klasycznego horroru okazała się jednym z najdoskonalszych przykładów kina grozy, jaki kiedykolwiek powstał. Z całą pewnością dużą rolę odegrała tu klaustrofobiczna atmosfera stacji polarnej, w której toczy się akcja „The Thing”, jednak największe brawa należą się twórcom efektów specjalnych. Nawet dzisiaj, po przeszło trzech dekadach, większość tych scen urywa tyłek wraz z kręgosłupem.


Carpenter zdecydował się na zatrudnienie Roba Bottina. To był znakomity wybór. Ten liczący sobie zaledwie 22 lata fachowiec od efektów wizualnych szybko zorganizował sobie ekipę 40 „rozbójników”, wśród których znaleźli się ilustratorzy, rzeźbiarze, malarze oraz technicy z doświadczeniem w konstruowaniu mechanicznych kukieł. Bottin tak bardzo zaangażował się w tę produkcję, że przez bite 57 tygodni tyrał bez przerwy, spał w jednym z pomieszczeń wytwórni Universal i posilał się jedynie batonami zapijanymi colą. Pod koniec zdjęć był tak bardzo wymęczony i zestresowany, że gdy tylko zdjęcia do filmu zakończyły się, Rob przetransportowany został do szpitala Spędził tam dwa tygodnie na dochodzeniu do zdrowia.
„Coś” to film, w którym wykorzystano rekordową ilość efektów specjalnych i technik – od kukiełek w stylu Muppetów i marionetek, aż po używanie zdalnie sterowanych, hydraulicznych konstrukcji.


Ciekawie też wygląda lista składników, które wykorzystano podczas kręcenia scen gore. Za organiczne tkanki, flaki i wszelkiej maści kosmiczną posokę robiły takie wynalazki jak podgrzana guma do żucia, majonez, dżem truskawkowy, krem z kukurydzy, żelatyna i zagęszczacz żywności.
W pamiętnej scenie sekcji zwłok Bottin chciał skorzystać ze zwierzęcych wnętrzności zakupionych w ubojni. Z pomysłu zrezygnowano, kiedy jedno z pudeł wypełnionych tymi „rekwizytami” porzucono w pomieszczeniu należącym do ekipy dźwiękowej. Po tygodniu, kiedy odkryto źródło nieznośnego fetoru, wybito Robowi z głowy dalsze eksperymentowanie z mięsem.


Praca Bottina i jego ekipy tak bardzo spodobała się Carpenterowi, że musiał on wielokrotnie nanosić zmiany w scenariuszu, aby tylko młody artysta mógł wprowadzić w życie swoje co bardziej szalone plany. Tak na przykład było ze sceną z „gryzącą” klatką piersiową czy pajęczą głową.


Bottin ewidentnie nie był fanem animacji poklatkowej i bardziej stawiał na animatroniczne kukły. W konfrontacji głównego bohatera z kosmitą rolę potwora zagrać miała kukła. Specjalista od tego typu zadań, Ernie Farino, spędził całe dwa miesiące na budowaniu odpowiedniej lalki i mozolnym wprowadzaniu jej w ruch. Jego praca poszła na marne – scena ta nigdy nie znalazła się w filmie. Tak to wyglądało:

https://www.youtube.com/watch?v=RQr92wSxjD8

Rob i jego załoga skonstruowali naturalnej wielkości potwora, którego obsługą zajmowały się jednocześnie 63 osoby! Trzeba było powtarzać wiele ujęć, bo często jakiś fragment kończyny któregoś z „operatorów” widać było w filmie.


I już standardowo – ciekawostka. Przy produkcji „The Thing” pracował też Stan Winston – hollywoodzka legenda, która tchnęła życie w dinozaury z „Parku Jurajskiego”, „Terminatora” czy „Obcego”. Otóż Bottin bardzo nie chciał kręcić sceny, w której kosmita infekuje psa. Rob, który wcześniej tyrał na planie „Skowytu” miał już po dziurki w nosie czworonogów i robił wszystko, aby wymigać się od tej roboty. Poproszony o pomoc Winston nie tylko z radością dołożył swoje trzy grosze do filmu, ale i domagał się, aby nie umieszczano wzmianki o nim w napisach końcowych. Po prostu nie chciał, aby jego znane nazwisko w jakikolwiek sposób przyćmiło chwałę Roba Bottina, którego pracą Winston był zachwycony.



A w kolejnym odcinku powiemy wam o tym jak John Landis poradził sobie z przemianą nastolatka w wilkołaka i jakim prostym trikiem sprawiono, że latający DeLorean gładko wylądował na ulicy.

Źródła:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8
6

Oglądany: 195852x | Komentarzy: 53 | Okejek: 531 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało