Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Piekielne autentyki IV

54 470  
181   15  
Garść zabawnych historyjek z życia wziętych - po raz czwarty.

Zeszłej jesieni mój ogród wyjątkowo obficie usypany był liśćmi. Zgrabiałem to dzielnie na jedną wielką kupę, ale za każdym razem wiatr wszystko rozwiewał. Nie pomagały płachty kładzione na kupkę, a że liście zbyt rozmowne nie są, także perswazją również niewiele zdziałałem. Kompostownik również był dopiero w budowie, toteż zastanawiałem się, co z tym całym bajzlem zrobić.

Tu do akcji wkroczył mój dziadek. Człek ten, co by nie mówić, uparty jest, niczym osioł. To typ człowieka, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy, a każdy inny jest głupi. W życiu kieruje się jedną filozofią - dziadkologia stosowana.
Często zawodna, ale przecież dziadek wie lepiej.

Przyszedł więc on do mnie i z całą powagą rzucił - grabie odrzucić, liście spalić, zwycięsko do domu wrócić. Moje tłumaczenia, że liście są mokre i się nie spalą naturalnie nic nie dały, także dziadek wesoło próbował podpalić kupkę swoimi zapałkami. Po kilku chwilach, parunastu kur*ach i zmarnowanym pudełku zapałek uznał, że skorzysta z pomocy pod postacią benzyny. Idzie więc dziadzia do szopy, po czym wraca z kanistrem. W tym miejscu biję się w pierś, że nie nagrałem tej sceny, a na domiar złego ze wszystkich kamer, które monitorują działkę, ta jedna była uszkodzona i czekała na wymianę.

Dziadek podszedł więc z kanistrem i oblał liście benzyną. Zużył jej dobre 3-4 litry, po czym sięgnął po zapałki. Stanowczo zareagowałem i wywiązała się mniej więcej taka dyskusja:
Ja - Dziadek, weź się nie wygłupiaj, przecież to trzeba teraz z odległości odpalić, jakimś kijem, czy coś...
Dziadek - Nie wtrącaj się, umiem ognisko palić!
Ja - Człowieku, palą się opary benzyny, a nie benzyna jako płyn!
Dziadek - No i?
Ja - No i to teraz paruje i się pod liśćmi blokuje. Jak to podpalisz, to po prostu wybuchnie kulą ognia.
Dziadek - Ty mnie gówniarzu nie będziesz pouczać, ja w wojsku byłem w artylerii, to wiem!

Jako, że dziadek i tak zrobi po swojemu, odsunąłem się na 5-6 metrów i czekałem na armagedon. Dziadek wesoło schylił się nad kupką i rzucił zapałkę... W tym momencie nastąpił niezbyt głośny huk, buchnęła kula ognia, dziadka podmuch odsunął na 2-3 metry, po czym próbując niezdarnie złapać równowagę, dziadzia z gracją przewrócił się na plecy. Na to wszystko nadleciała babcia krzycząc wniebogłosy, że dziadka zabiło. Pośród tej groteskowej sceny podbiegłem do niego, nie mogąc powstrzymać śmiechu i pomogłem mu wstać, naturalnie przy akompaniamencie cór Koryntu, penisów i innych wagin. Dziadkowi, poza przypaleniem rzęs, brwi i odrobiny zarostu, nic się generalnie nie stało.

Jakby jednak nie patrzeć, problem liści rozwiązał, bo wszystkie wesoło spłonęły.

by kominek

* * * * *


Czasem zdarzają się historie absurdalne, czasem jest zwyczajnie dziwnie.
Jak na przykład wtedy, kiedy wezwano nas do faceta z potwornym bólem brzucha. No nic nie może zrobić, nie da rady dojechać na pogotowie, pomocy...

Więc nas wysłano.

Jesteśmy na miejscu, żona pacjenta zaprowadziła nas do niego, wtedy nas jeździło jeszcze trzech a nie dwóch w zespole, wchodzimy do pokoju, jest pacjent. Pan twierdzi, że od dwóch tygodni nie może się wypróżnić. Długo wytrzymał trzeba przyznać. Zwija się i boli go, tak bardzo boli... Co mamy zrobić... Trzeba pana do szpitala wziąć.

Chcemy więc pakować go, ale nie! Pan tak strasznie szpitali nie lubi, może on spróbuje jeszcze raz...
I poleciał do ubikacji.

Przez 15 minut staliśmy w konsternacji przy wyjściu i słuchaliśmy niezwykłych odgłosów natury. Próbując oczywiście się nie śmiać na początku, ale po pierwszych 5 minutach było nam wszystko jedno. Muszę powiedzieć, że przejął się chłopak swoją robotą.
Jednak kiedy po 15 minutach zza drzwi łazienki wydobyło się donośne: oooocccchhhh taaaaakkkk... - nie było mocnych. Żona pacjenta całkowicie się zaczerwieniła i poleciała gdzieś.

Pan wyszedł zadowolony i rzekł:
- Udało się! Chodźcie zobaczyć!

Na szczęście przetłumaczyliśmy panu, że wierzymy mu na słowo. Wyglądał na zawiedzionego, że nie może się pochwalić swoim dziełem, odmówił jazdy do szpitala, ale bardzo nam dziękował za porządną motywację do zrobienia kupy.

Spoko, generalnie nie ma za co.

by zaszczurzony

* * * * *


Podróż marzeń.
Musiałem pojechać do stolicy Podlasia.
Wieczorem, co ważne, wyruszyłem w drogę.
Włączyłem wysłużonego GPSa i zdałem się na głos Czesiulka.
Jako, że jechałem tą trasą w czerwcu, wiedziałem, że trzeba spodziewać się ruchu wahadłowego w ilości sztuk czterech co najmniej. Ale, że dzień był wyjątkowy, ludzi na drogach jak na lekarstwo.
Nic to, furda wahadła! Nadrobię na trasie.

Dojechałem do remontów. Pusto. Ciemno. Ale stoję na czerwonym, bo wiem, że - zgodnie z prawami fizyki - gdybym tylko złamał święte prawo drogowe, natychmiast z naprzeciwka pojawiłby się TIR, rozpędzony do prędkości dźwięku, a za nim radiowóz.
Stoję.
Dziesięć minut.
Piętnaście.
Zmiana!!! Jadę!
Za objazdem niespodzianka: pomimo teoretycznego końca remontu, nawierzchni nadal nie stwierdza się...
Toczę się więc dwudziestką, ciepło myśląc o konstruktorach pancernego zwieszenia mojego autka.
Kolejne światła. Powtórka. Kwadrans wytężonej obserwacji ruchu gałęzi drzew. Potem jadę - jakieś 300 metrów objazdu.
I tak cztery razy.
Czyli - lekko licząc - godzina w plecy.

Dojeżdżam do jakiejś wioski. Dajmy na to, Piekielna Małego.
Mijając kościół wielkości katedry Notre Dame (charakterystyczna cecha Podlasia), kątem oka spostrzegam żółtą tablicę z jakąś trasą i napisami. Za 500 metrów orientuję się, że nie należało jej omijać...
Zamiast mostu, w poprzek lokalnego cieku wodnego rozciąga się kilka drewnianych belek, ani chybi pilnowanych przez miejscowego trolla, który ściąga z podróżnych myto, w razie odmowy wyrywając losowo wybraną kończynę.
Jako, że mój czołg nie nadaje się do forsowania rzeki po rozłożonych drewienkach opałowych, zawracam.
Dojeżdżam do tablicy. A tam - niespodzianka: napis "objazd".
I wytyczona trasa tegoż.
Jako, że nazwy miejscowości są mi równie obce, co figury baletowe, włączam Czesiulka na głośno i skręcam w drogę oznaczoną strzałką "objazd".

Jadę. Pięć kilometrów. Przez ciemny las.
Czesław w trybie ciągłym drze jadaczkę, że mam zawracać i spróbować sił z trollem spod mostu...
Nie daje się przekonać, że istnieje jakakolwiek alternatywna trasa. Jadę więc dalej, szukając znajomych, żółtych tabliczek.
Ale nie znajduję.
Toteż brnę dalej w głąb przedwiecznej puszczy.
Droga, choć asfaltowa, robi się tak wąska, że muszę zjeżdżać na pobocze, żeby wyminąć się z przelatującym komarem.
Do tego, w poprzek drogi śmigają płomiennookie stworzenia, które byłyby dość straszne, gdyby nie postura niezbyt wyrośniętego chomika...
Ani chybi - fretkołaki.
Po 16 kilometrach, nawigacja zaskakuje i każe skręcić w prawo.
Jezu, jest dobrze!
Droga szeroka już co najmniej na samochód i chudą kozę!
Fretkołaki żałośnie wyją za plecami!
Potem skręt w prawo. I kolejny.

Wyjeżdżam z głuszy.
Prosto do Piekielna Małego. Dzielnica: Przedmoście.
Czyli w miejsce startu, jakieś pół godziny wcześniej...
Wracam do tablicy. Tym razem zapamiętuję nazwy miejscowości.
I wbijam się z powrotem w las, z okrzykiem "Fretkołaki, wracam!" na ustach.
Tym razem odnajduję ukrytą w chaszczach tablicę kierującą na Wypierdowo Kmiece.
Jadę więc tam. Kolejne 15 kilometrów spada z licznika.
Po drodze - ani jednej tabliczki "objazd", ani jednego cholernego drogowskazu!
Wreszcie, po trzydziestu minutach, docieram do Piekielna Małego, dzielnica Zamoście!
I wiecie co? Tam stała druga tabliczka z upragnionym napisem.

Jeszcze tylko dwa smaczki tej wyprawy.
Mostek można był objechać drogą polną, po lewicy. O długości jakichś 400 metrów i czasie przejazdu 3 minuty.
Tylko trzeba było o niej wiedzieć...
A za objazdem był drugi most.
Nie uwierzycie, jak wygląda przeprawa po nim.
Otóż, nasi genialni konstruktorzy, ułożyli na moście kilka równi pochyłych, po których należy przejeżdżać celem kontynuowania podróży.
Ja dałem radę, ale jadący przede mną biedak, dokonywał cudów swoją osobówką, starając się przypomnieć pojęcia kąta natarcia i zejścia.
Niekoniecznie przydatne właścicielom normalnych aut...
Podróż zakończyłem prawie dwie godziny po terminie przewidywanego dojazdu.

Dziękuję włodarzom naszych dróg. Zwłaszcza za doskonałe oznakowanie objazdów...

by hellraiser

* * * * *


Jakąś godzinę temu odebrałam telefon, który rozłożył mnie ze śmiechu na czynniki pierwsze. Ale po kolei.

Od jakiegoś czasu spotykałam się z pewnym mężczyzną, niech będzie Tomek. Ogólnie bardzo fajny, przystojny, miło się rozmawiało, dużo wspólnych zainteresowań itp. jedno mnie tylko czasem irytowało, a mianowicie jego podejście do "mamusi" (jak zawsze ją nazywał). Przykładowo - siedzimy na kawie w restauracji, dzwoni mamusia, oj głowa ją boli, nie może wstać, czy inne licho. Tomuś zwija się, przeprasza potem 100 razy, no ale mamy nie może zostawić. Wspominał kilka razy, że mama już najlepsze lata ma zdecydowanie za sobą, kłopoty z sercem itp. No dobrze, rozumiem, ale ostatnia sytuacja sprawiła, że przestałam rozumieć.

Idziemy z Tomkiem w stronę centrum handlowego. I spotykamy kogo? Mamusię - wysoka, w jej wieku marzyłabym o takiej figurze jaką ona miała, bardzo ostry makijaż, lifting, szpileczki, mogłabym nawet przysiąc, że wstrzykiwała sobie tu i ówdzie botoksik, bo nie wierzę, że 60-kilkuletnia kobieta nie ma ani jednej zmarszczki na twarzy. Oczywiście przez chwilę poczułam się jak na rentgenie, kilka razy mnie zmierzyła, na moje "dzień dobry" zero odzewu.

Mamusia - Tomeczku! Oj jak dobrze, że cię widzę, odwieziesz mnie do domu, co? Bo taki upał, a już czuję jak mi duszno, boję się że zemdleję.

Pomyślałam, że jakbym ja w tej temperaturze miała tyle ton tapety, to też bym czuła, że mnie przydusza.
No nic, Tomuś przeprasza i leci za mamusią. I od tamtej pory (tydzień temu) usłyszałam go dopiero przed chwilą - w telefonie. Czego się dowiedziałam? A tego, że (uwaga, cytuję) "już nie możemy się więcej spotykać, bo mama mówi, że rude kobiety i do tego z lokami to murowane nieszczęście i to przeważnie dziwki co puszczają się na prawo i lewo. Ale dzięki za znajomość."

Myślałam, że zaliczę zgon ze śmiechu na miejscu.
Drogi Tomku! Wiem, że czytujesz Piekielnych. Słuchaj dalej swojej mamusi, a na pewno znajdziesz odpowiednią kobietę dla siebie (a raczej dla swojej mamy).

by Grimalkin

* * * * *

Opowieść na poprawę humoru, mnie zapewniła go na cały dzień. :)
Oto jaką historią uraczył nas dziś tata mojej koleżanki, który to pracuje jako lekarz w karetce.

Wezwanie do młodej kobiety która złamała nogę w domu, ruszyć się nie może. Wzywa jej matka.
Okazało się, że mamusia z rana umyła podłogę w kuchni, córka wstała i pierwsze co, to wyrżnęła tak, że podobno tynk ze ścian poleciał.
Pogotowiarze wchodzą i co widzą? Dziewczyna leży? Płacze, krzyczy z bólu?

Gdzie tam!

Panna pracowicie i w popłochu... goli nogi.
Wyobraźcie sobie laskę, która siedzi na podłodze i majstruje maszynką jednorazową przy złamaniu otwartym...
Co tam noga, co tam ból, ważny wstyd jaki nastanie gdy wpadnie tu kilku chłopa, a ona ma nogi nieogolone.

Podobno jeszcze w karetce im groziła, że dopadnie jeśli komuś powiedzą :D

by Lavinka123

* * * * *


Jadę samochodem w godzinach wieczornych, na tylnym siedzeniu ładnie siedzi moja psina zapięta w pas.
Policja zatrzymuje mnie do kontroli. Podchodzi [P]olicjant, oczywiście standard - dokumenty, prawo jazdy, ubezpieczenie. Po chwili wpatrywania się w mojego psiaka, który nawet nie zainteresował się panem w mundurze:

Policjant - Dlaczego to dziecko nie ma fotelika?
Ja (staram się przetrawić pytanie) - Eehm, bo to pies?
Policjant - To dlaczego ten pies nie ma fotelika?
Ja - A powinien mieć?
Policjant - Nie wiem, ale 1,50 to nie ma, pewnie powinien jechać w foteliku.

I powiedzcie mi teraz, gdzie kupię fotelik dla psa?

by esmetka

* * * * *


Pracuję na ochronie.
Mam znajomego Murzyna. Bartek (imię zmienione) urodził się w Polsce i nigdy nie robił sobie zbyt wiele ze swojego wyglądu oraz tego, jak jest odbierany. Więcej, gardzi sztucznym poziomem "politycznej poprawności", często żartuje ze swojego wyglądu (skarbnica rasistowskich dowcipów!) i stereotypów.
Dziś wpadł do mnie na chwilę do pracy i został uwieziony przez burzę. Chodził ze mną, żartując i słuchając z niedowierzaniem o mojej pracy. Szybko przekonał się, że mówiłem prawdę.

Po sklepie, dosłownie biegała wtedy pani typu "kura domowa, wersja rozszerzona". Nic jej nie pasowało, wszystko było za drogie, zbyt kiepskiej jakości, obsługa była zbyt wolna, a sklep za zimny. Zachowywała się przy tym koszmarnie opryskliwie.
W końcu przystanęła przy mnie i Bartku, i zaczęła szarpać rękaw wystawionej koszuli.
- Jaki to materiał jest? Jaki?! - zawołała na ledwo żywą już, ekspedientkę.
Tu Bartek musiał się "poczuć". Uśmiechnął się, odsłaniając naprawdę śnieżnobiałe zęby na tle ciemnej jak kongijska noc, twarzy.
- Bawełna! Sam zbierać! - powiedział uradowany.
Pani zapłaciła za już wybrane ubrania i uciekła ze sklepu, ścigana chichotem ludzi zebranych dookoła niej.

by SecuritySoldier

* * * * *


Pracuję w kinie zagranicznym.

Przyszła oficjalna skarga na koleżankę - "wprowadziła klienta w błąd i naraziła na poważne straty".
Jak wyglądało wprowadzenie i narażanie?

Kilka dni temu A. obsługiwała parę. Facet zażyczył sobie średnią colę i średnią fantę. Zapłacił i poszli do sali.
Jakiś czas później facet przylatuje do kontuaru, dzierżąc w łapach oba kubki.
Facet - Co to ma być! Chcę zwrotu pieniędzy!
Koleżanka - Yyy, a co się stało?
Facet - Bo ty mi nie powiedziałaś, które jest które!
(Tu wtrącę, że pokrywki do kubków na napoje mamy tak jak wszyscy na świecie - plastikowe i półprzeźroczyste. Koleżance chwilę zajęło, nim wszystkie styki w mózgu zaskoczyły)
Koleżanka - No wie pan, przecież fanta jest pomarańczowa, a cola taka ciemnobrązowa... Bardzo dobrze je widać przez wieczko...
Facet - Ale zanim ja zauważyłem, że piję fantę mojej dziewczyny, to zdążyłem połowę kubka wypić! A ja przecież nienawidzę fanty!!!

Koleżanka była tak oszołomiona głupotą faceta, że dla świętego spokoju nalała mu nowe napoje, byleby sobie poszedł.
A skarga i tak przyszła!

by Strzyga

* * * * *


Param się fotografią, w znaczącej większości przypadków fotografią ślubną. Jeszcze parę lat temu ludzie naprawdę uważali nas za artystów. Dziś, kiedy każdy może kupić sobie w miarę przyzwoity aparat, powoli w świadomości społeczeństwa fotograf przeistacza się w rzemieślnika. Do tego każdy obecnie na fotografii się zna, wie jak zdjęcia robić i nie omieszka swoich uwag wtrącić. Stąd też piekielnych klientów w tej branży coraz więcej...

Historia z tego sezonu.
W czasie wesela, jakoś po torcie, zagadnęli mnie Młodzi.

Młoda - Kuzyn mi powiedział, że Pan w kościele robił zdjęcia bez lampy błyskowej.
Ja - No tak, kościół był jasny, a zdjęcia robione z lampą wyglądają dużo gorzej. Płasko i pospolicie.
Młoda - Kuzyn mówi, że zdjęcia będą ciemne i nic nie będzie widać. On jest inżynierem i się na tym zna. Zresztą też spróbował robić bez lampy i tylko szary i rozmazany ekran miał. Dlatego potem pstrykał tylko z lampą.
Ja - Zauważyłem... (Koleś kręcił się po kościele jak kot z pęcherzem i pstrykał 30 zdjęć na minutę, co ksiądz ledwie znosił). Ale ja mam lepszy od niego aparat, który robi jasne zdjęcia nawet jak jest ciemniej.
Młody - Ale to one będą szare!
Ja - Czemu szare? Kolorowe będą. Tylko kilka czarno-białych z ceremonii przygotuję.
Młody - No szare, bo noktowizory nie widzą kolorów.
Żeby ich uspokoić powiedziałem, że ja mam kolorowy noktowizor. Młody na szczęście nie był inżynierem i to łyknął.

by fotopstryk

<<< W poprzednim odcinku


Oglądany: 54470x | Komentarzy: 15 | Okejek: 181 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało