Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Ciężkie powroty XXIII

40 536  
109   8  
Kliknij i  zobacz więcej!Dziś powrót na autopilocie, wnioski z imprezy klasowej, osiemnastka kumpla oraz odpowiedź na to, że pójście w stronę światła nie zawsze jest najlepszym pomysłem.

PODWÓZKA

Było to dawnymi czasy, kiedy byliśmy jeszcze młodzi. Każdy z nas po około 19-20 lat, studenci (głównie zaoczni), pracujący za psie pieniądze, ale mimo wszystko imprezujemy, że aż miło! Konkretnie co drugi dzień i leje się morze alkoholu (sam nie wiem jak tak mogłem, bo dzisiaj po dwóch piwkach jestem ciepły i gotowy do spanka).
Gwoli wyjaśnienia mieszkałem wtedy z rodzicami, niczego nawet nie podejrzewającymi (chyba myśleli, że cale dnie na uczelni i w pracy spędzam), na wsi oddalonej o jakieś 7 kilometrów od miasta, gdzie działa się większość akcji, co stanowiło dla mnie przeszkodę. Podczas gdy cała pijana wiara zasypiała ululana, ja prawie zawsze wpadałem na pomysł wracania na piechotkę do domu (ostatni autobus o 22). Problem w tym, że droga była niezmiernie nudna - 3 kilometry prostej, dwa zakręty, 4 kilometry prostej - i totalnie monotonna - domy i latarnie, chodnik i tyle. Na szczęście nogi moje jak ten wierny koń niosły mnie tam, gdzie należy, a ja w międzyczasie potrafiłem zasnąć w ruchu i budzić się tylko po to, żeby wziąć ww. zakręty.
Potem była brama do posesji rodzicieli - komu by się chciało otwierać, skoro można przeskoczyć, a następnie drzwi do garażu (bo rodzice nie usłyszą, poza tym miały wielki klucz łatwy w użyciu po pijaku) prysznic i kimono (choćby nie wiem jak nawalony zawsze myłem zęby i brałem prysznic). Potem 3-4 godziny spania i śniadanie, rodzice tylko pytali czy późno w pracy musiałem zostać itp. Jednak po pewnym czasie takiego, nudnego w końcu, dreptania pieszo po użyciu w końcu wpadłem na rewelacyjny pomysł łapania stopa. W końcu idę wzdłuż drogi (cokolwiek pustej o 4-5 nad ranem). Więc idę sobie tak na wpół przytomny i jakaś cząstka mnie usłyszała zbliżający się pojazd. Macham rączką jak ten kulturalny autostopowicz, oczy zamknięte, więc nie widziałem, że macham na radiowóz. Panowie się zatrzymali i w śmiech. Cały dowcip sytuacji polega na fakcie, że w naszej małej mieścinie praktycznie wszyscy się znają, więc starszy pan za kierownicą był dobrym znajomym moich rodziców, a jego młodszy kolega moim kolegą ze studiów... Na szczęście panowie się zlitowali, a że byli w drodze do dyskoteki niedaleko mojego domu (gdzie zawsze w soboty miejscowi po użyciu bawili się za pomocą sztachet z płotów itp.) wiec zawieźli mnie pod sam dom. Zdarzyło mi się jeszcze nieraz łapać stopa i nieraz wracać radiowozem i zawsze kulturka. Policja tez czasem potrafi służyć obywatelom w potrzebie.

by adzik1302

* * * * *

SPOTKANIE PO LATACH

Po kilku latach od rozejścia się mojej klasy z technikum, mieliśmy szansę na porozmawianie ze sobą, więc postanowiliśmy zrobić niewielkie kameralne spotkanko w jednym z gdańskich studenckich lokali, w którym jeden z nas pracował.

Klasa moja techniczna męską była, więc "nocne polaków rozmowy" zaczęły się dosyć szybko, a zapasy wódki kurczyły się szybciej niż męski narząd rozrodczy przy trzydziestostopniowym mrozie.

I tak summa summarum po kilku godzinach:
- imprezka z tańcami - zaliczona,
- awantura z ochroniarzami - zakończona oślepianiem nas gazem pieprzowym - zaliczona,
- wspominanie razem spędzonych, wesolutkich 5 lat - zaliczone,
- wypicie wódki w ilościach znacznie przekraczających "rozsądne" - zaliczone.
Więc w końcu zaczęliśmy rozchodzić się do domów.
I właśnie od tego momentu zaczyna się moja historia właściwa, Wychodzę z imprezy, starającsię iść prosto (w stanie, w którym się znajdowałem oznaczało to nie szerzej niż 2 kafle na chodniku). Myślę sobie o tym, iż może zdążę na ostatni autobus nocny, po czym mój umysł płata mi niewielkiego figla, robiąc "pstryk".
Następne "pstryk" mam w miejscu co najmniej dziwnym... Wzrok mi ciężko skupić, widzę jakieś rozmazane światła odbijające się w wodzie, jakieś konstrukcje dookoła. I tak lekko pochylony trzymam się jakiejś poziomej rury. Za mną jakaś dziwna krzywa ściana..
No i tak pomalutku, podziwiając te rozmazane światełka - staram się pozbierać myśli, skojarzyć miejsce w którym się znajduję.
"Pstryk" - wzrok mi się skupia na światłach i wodzie, w której się odbijają. Z niedowierzaniem i prawie jak na kreskówkach, patrzę pod nogi i kurczowo zaciskam ręce na rurze o którą się opieram.
Stoję na rusztowaniu. Przede mną - przepaść. Wysokość, jakieś szóste piętro, ściana za mną, teraz mam już pełen obraz, to kadłub BUDOWANEGO statku, jestem na rusztowaniu kadłubowym na STOCZNI GDAŃSKIEJ !!!!
Światła to oświetlenie stoczni, woda w której się odbijały to baseny stoczniowe!
Mocno zszokowany szukam drogi zejścia z rusztowania.. ręce mi się trzęsą, nogi dygoczą (i nie jest to bynajmniej kwestia alkoholu, ten wyparował w kilka sekund)...
Gdy już zszedłem na dół (co potrwało chwilkę), widzę jakiegoś mocno umorusanego pracownika. Zdziwił się, gdy zobaczył jakiegoś imprezowo ubranego kolesia, ale chyba jeszcze bardziej gdy ten zadał mu pytanie "Przepraszam pana, którędy do wyjścia"...
Podczas krętej drogi uświadamiam sobie, że przecież kiedyś, w czasach praktyk szkolnych, pracowałem na stoczni i aby wejść na jej teren potrzebne jest okazanie przepustki (której ja oczywiście nie mam).
Wyjście za stoczni było o tyle trudniejsze, że prócz przepustki sprawdzane były czasami kieszenie, coby pracownicy cennego złomu i narzędzi nie wynosili.
Szczęściem w nieszczęściu okazała się pierwsza zmiana pracowników, wpływająca na teren stoczni jak rzeka. Wepchnąłem się w środek i pod prąd się kierując uciekłem, ochrona nim się zorientowała i zaczęła mnie zatrzymywać- już byłem poza terenem, na którym nie wiadomo jak się znalazłem.
Przeprowadziłem śledztwo, które miało odpowiedzieć na pytanie co ja tak właściwie robiłem na tej stoczni i jak się tam znalazłem.
Jeden z moich kolegów widział, że spóźniłem się na mój ostatni autobus nocny, więc skorzystałem z pierwszego tramwaju, który jest oblegany przez stoczniowców. Jak zobaczyli kolesia w stanie "nieprzytomności" w ich tramwaju, wzięli mnie za "swojego" i prawdopodobnie wprowadzili przez bramki robiąc sztuczny tłok, tak żeby się ochrona nie zorientowała ile właściwie osób weszło, potem zostawili mnie, żebym sobie poszedł na "swój" rewir i tak już zostałem na stoczni.
Dlaczego wspiąłem się na rusztowanie, jakie były szczegóły tej wyprawy i co robiłem przez pozostałe 2 godz., które minęły pomiędzy pierwszym "pstryk" a drugim "pstryk" - nie umiem odpowiedzieć.

by bartes @

* * * * *

SĄSIEDZI POMOGĄ

Igry w Gliwicach w wielkim skrócie: był deszcz, była trawa, było duuuużo błota. Istne "błotowisko", kto sam się nie wywrócił - pomogli koledzy, tak jak mi. Powrót do domu, ciemno, czarno, strach iść, podjeżdża policja, patrzą się na mnie dziwnie, więc ich pytam czy mnie zawiozą do domu, bo niebezpiecznie. Zawieźli.

Efekt - moi rodzice wstają rano, moje rzeczy wyglądają jakby mnie ktoś za rękę po błocie do domu ciągnął, sąsiedzi opowiadają, że policja mnie do domu przywiozła. Rodzice w krzyk, że jak mogłam się aż tak pochlać, żeby mnie policja musiała do domu przywozić....
I weź tu teraz wytłumacz wszystkim, że jedno piwo wypiłam...

by schizka

* * * * *

OSIEMNASTKA

Cała akcja miała miejsce podczas i zaraz po zakończeniu osiemnastki u mojego kumpla. Na samej imprezie daliśmy ostro w palnik, co zaowocowało szybkim pozbywaniem się treści żołądkowych i innych tego typu atrakcji. Ogólnie rzecz biorąc zabawa była przednia, a podczas "pasowania" na pełnoletnią osobę jeden ze znajomych o dosyć mocnej głowie częstował solenizanta pomiędzy wymierzaniem sprawiedliwości konkretnymi dawkami wódki na "znieczulenie". Efektem tego solenizant niedługo po tym fakcie oddał się relaksacyjnym pozycjom na kanapie w towarzystwie koca. Jednak pomimo tego bojownicy nie zdecydowali się zaprzestać "walk", którym towarzyszyły także akrobatyczne manewry na okienko kuchenne celem zdobycia kolejnej butelki wódki. Jak nietrudno się domyślić, godzinkę później i mnie zaczął się urywać film, całe szczęście nie na długo. Jednak w tym czasie zdążyłem odwalić takie rzeczy, jakich sam bym się po sobie nie spodziewał. Dobrze po północy, tzn. około godziny drugiej postanowiliśmy się ulotnić z imprezy. Trzeba nadmienić, że miejsce balowania było oddalone o dobrych kilkanaście kilometrów od naszej miejscowości, a niektórzy z nas mieli jeszcze dalej do domu. Jednak decyzja demokratyczna (albo i nie, dobrze niestety nie pamiętam), zdecydowaliśmy się pokonać tę drogę na pieszo. I tu zaczyna się ów niesławny powrót, z którego też pamiętam raczej przebłyski, ale relacje współtowarzyszy pozwoliły ustalić mniej więcej przebieg akcji. Pierwsze co mnie zaskoczyło, to to, że część kompanów zaraz po wyjściu z budynku zamiast skierować się na drogę, poszła w stronę pojemników na zużyte butelki, które znajdowały się naprzeciwko sali, w której się bawiliśmy. Jak się okazało, niektórzy podczas krótkich spacerów wynosili piwo w zgrzewkach albo pojedynczo i chowali je w tamtejszej trawie, która nawiasem rzecz biorąc była dosyć bujna, dzięki czemu nie było widać schowanych w niej dóbr( jak się później dowiedzieliśmy, inni kombinowali z chowaniem napojów złocistych w nieużywanym piekarniku, a następnie zapomnieli je ze soba zabrać:) ). Zabrawszy towar skierowaliśmy się do domu. Pokonanie drogi ze wsi do miasta nie było większym problemem, nie uwzględniając deszczu padającego nam na głowy, ale trudy wycieczki umilaliśmy sobie piwkiem zdobytym wcześniej. Niektórzy z nas poczynili duże zapasy na tę wyprawę i nie mając gdzie umieścić zdobytych piw upychali je w kurtkach i kieszeniach. Efektem tego co chwila musieliśmy się zatrzymywać na komendę kolegi z najmocniejszą głową, który wziął ze sobą najwięcej piw i co chwila mu one upadały na drogę. Wszystko wyglądało podobno bardzo komicznie z perspektywy osoby z zewnątrz (czego dowiedzieliśmy się od tej części bojowników, którzy mieli załatwiony transport i mogli oglądać nasza pielgrzymkę podczas swojej podróży). Po wielogodzinnej walce w niesprzyjających warunkach udało nam się dotrzeć do naszego miasta, gdzie nasza grupa uległa podziałowi. Następnym mega wyzwaniem było unikając patroli niebieskich dotrzeć na drugi koniec rzeczonej miejscowości. Jeden z kolegów zaproponował skorzystanie ze skrótu. Efektem tej nieprzemyślanej decyzji było wpakowanie się w połać błota o głębokości dochodzącej momentami prawie do kolan i błądzenie po uliczkach nieznanego, nowo powstałego osiedla. Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak mogliśmy się zgubić na osiedlu, które składa się z pięciu bloków i trzech ulic na krzyż. Kiedy dotarliśmy do mojego ukochanego osiedla, ten ze znajomych, który miał trochę dalej do domu niż my poprosił mnie o to, abym poczekał razem z nim na jego zamówiony środek transportu. I tu następuje kolejna część z mojego życiorysu, której nie pamiętam. Nie wiem co mnie podkusiło, aby siedzieć ponad godzinę (a może dwie) na ławce pod blokiem ze zgrzewką piwa w ręku i gapić się na jakże interesujący wzór ułożenia płyt chodnikowych. Jedyne co pamiętam to fakt, że cholernie wtedy zmarzłem. Obudził mnie promień wschodzącego słońca i smród mojej szanownej osoby. Cały mój pokój był wypełniony fetorem resztek treści żołądkowych znajdujących się na mojej bluzie, papierosów i zapachów przynoszących na myśl wypite wcześniej trunki. Obudziłem się w samej bieliźnie i o dziwo w butach???, przykryty po szyję kołdrą i ściskający w rękach zgrzewkę przytarganego ze sobą piwa. Kac następnego dnia ogromny i lekka konsternacja, dlaczego powrót do domu trwał o wiele dłużej niż sama impreza? Jedna rada na przyszłość; pijcie z głową i zawsze zostawcie sobie jakieś pieniądze na powrotny transport.

by przemo1285 @

* * * * *

PRZEPROWADZKA

Zaczęło się banalnie: z kolegami w czwartek skończyliśmy zajęcia, więc skoro zaczynał się dla nas weekend, to wbiliśmy do pubu. Mój pierwszy błąd - po południowym "śniadanioobiedzie" byłem już pusty, ale jeszcze nie głodny, więc mi to nie przeszkadzało. Główną wymówką do picia była moja przeprowadzka do nowego mieszkania sprzed czterech dni. Tak więc siedzimy, pijemy, jest coraz weselej, bo piwo szybko uderzyło w głowę. Po kilkunastu ja wstaję (o ile to można nazwać wstawaniem) i wymawiam słowa geniuszu mojego: "To wiecie co, chłopaki? Chodźcie do mnie!". I w tym momencie spadła mi na głowę kurtyna. Obudziłem się dziesięć minut przed północą, a właściwie zostałem obudzony krzykami mojej wściekłej do granic możliwości współlokatorki. Okazało się, że: przyszliśmy, a raczej koledzy przyszli i mnie donieśli, po drodze kupiliśmy jeszcze 0,7, ja ponoć 3 razy zaliczałem glebę (mam przebłysk z jednego!), wreszcie wyjedliśmy współlokatorce obiad i zaświniliśmy dokładnie mój pokój (ale bez pawiowania). Efekt tego był taki, że cztery dni później dostałem wymówienie z mojego nowego mieszkania. W sumie namieszkałem się tam dwanaście dni.

by Tranquillizer

* * * * *

WNIOSEK Z IMPREZY KLASOWEJ

Lata temu, będąc w liceum, jeden z kumpli z podstawówki wpadł na pomysł, żeby zorganizować spotkanie klasowe starej klasy. Ekipa się zebrała (czasy bez naszej klasy) i umówiła na imprezkę u kumpla na działce. Przyszła prawie cała klasa i - niestety - jedna z naszych koleżanek z obcym facetem. To był dal nas sygnał. Nasza kobieta z nieznanym facetem. NIE. Trzeba go upić. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Tak co 2 minuty podchodził do niego jeden z kilkunastu naszych z hasłem "ze mną się nie napijesz?", no i koleś pił. Zgodnie z naszym planem koleś odpadł po jakichś dwóch godzinach. Dalej impreza na całego. Nasza koleżanka stwierdziła, że ten koleś to chyba był zły wybór i go olała. Ale my stwierdziliśmy, że nie możemy go zostawić. Ktoś wpadł na pomysł, żeby go odstawić do domu, i zaczęło się. Nie wiemy gdzie mieszka, więc sprawdzamy kieszenie, jest dowód i adres, OK.
To idziemy, ale jako że wszyscy "zmęczeni", a do niego z 3-4 km przez las, pada pomysł, żeby na taczkę (w końcu na ogródkach jesteśmy). Ładujemy "zwłoki" i jedziemy. Po drodze mamy niestety nasyp kolejowy, taczka się nam wymyka i zjeżdża z nasypu, ale koleś twardy - nic się mu nie dzieje. Po ok 1-2 godzinach (kto by to liczył) docieramy do jego dzielnicy, wjeżdżamy windą na jego piętro w bloku i dzwonimy do drzwi. Otwiera matka kolesia. Mówimy że przynieśliśmy syna. Ona na nas spogląda i pyta - "A dokumenty ma?", potwierdzamy, że ma i odchodzimy.
Nie wiem co się dalej z nim działo, czy coś pamięta z powrotu. Jedno jest pewne - nasza koleżanka go rzuciła.
I jeszcze wniosek - na imprezy klasowe chodzi się samemu.

by michasiowy @

* * * * *

ZOŚKA

Było to pewnego pięknego, listopadowego wieczora w niedalekiej przeszłości. Wyszedłem sobie ja kulturalnie do znanego wszystkim sklepu sieci z takim owadem w logo, co to dzięki tegorocznym testom gimnazjalnym jest dobrze znanym żyjątkiem, celem zakupienia piwka z rezydentem Puszczy Białowieskiej. Już sięgam po owe piwko, sztuk 4, zgrabnie zapakowane w folię, kiedy odbieram telefon z zaproszeniem na przedwczesne urodziny koleżanki, która mieszka stosunkowo niedaleko wspomnianego na początku sklepu. Zakupiłem więc dodatkowo flaszeczkę płynu o mocy 40% i dziarskim krokiem ruszyłem w kierunku wspomnianego w telefonie domostwa.
Tyle tytułem wstępu, akcja właściwa maluje się następująco:
Z myślą, że wpadnę na chwilkę, pogadam ze starymi znajomymi co tam i jak tam, zrobimy sprezentowaną przeze mnie flaszeczkę i udam się do domu. Jak się oczywiście okazało, rozmowom nie było końca, podobnie jak i alkoholom wszelakim. Dobrze już wstawiony zostałem poproszony przez nowo poznanych mi jegomościów do kuchni - myślę sobie, że pewnie jakieś pokątne picie się szykuje, ew. trzeba skombinować jakąś szamę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że koledzy ci potrzebowali jeszcze jednego gracza w "zośkę". Nic by nie było dziwnego, gdyby "zośką" nie okazała się znaleziona w kuchni cytryna. Jak przebiegała gra - tego się nie da opisać, to trzeba było zobaczyć, w każdym razie "kibice" mieli niezły ubaw, no może poza właścicielką domostwa. Po grze oczywiście trzeba się było napić. I tak, kiedy zdecydowałem już, że idę do domu, na zegarku godziny zaczęły zbliżać się do bardziej porannych jak nocnych. Jakoś doczłapałem do domu, nie pamiętam jak, pamiętam tylko przebłysk spod komendy policji (w sąsiedztwie której to mieszkam), jak tłumaczyłem dwóm panom policjantom, że ja tutejszy i że grzecznie sobie pójdę do domu, bo to już "tu, o tu, widzą panowie?!". Jakoś się udało ich przekonać, chociaż szedłem... Nie, tego chodem nazwać nie można... Chociaż ledwo pełzłem chodnikiem. Akcja w domu: udało mi się rozbroić oba buty, kurtkę rzuciłem tam, gdzie stałem i udałem się do łazienki celem dokonania higieny całokształtnej. Biorę sobie elegancko prysznic, trzymając się rurki, do której przymocowany był uchwyt "słuchawki", coby nie upaść na twarz. Wyłączyłem wodę, odsłaniam zasłonkę prysznicową i wystawiam nogę z wanny na podłogę. Nie wiem co naszło mojego kota, ale znalazł się dokładnie w miejscu, gdzie ową nogę postawić chciałem... Reszty się można domyślać - kot z krzykiem wystartował, pociągnął mnie za sobą, rozkraczyło mnie totalnie, jedna połówka mnie w wannie, druga udaje się w kierunku, w którym zbiegł kot. Tracąc równowagę zareagowałem odruchowo i złapałem się pierwszego, co było pod ręką - padło na zasłonkę od prysznica. Efekt - zerwałem zasłonkę, wyrwałem ze ścian całą szynę, na której wisiała i moje ciało zaczęło niebezpiecznie przechylać się poza wannę. Ostatnie co pamiętam, to uderzenie głową o klosz lampy przy lustrze i pacnięcie z głośnym "mlask" na kafelki podłogowe, przy akompaniamencie basowego głosu mojego rodziciela "Żyjesz?!". Podobno odparłem, że tak.
Obudziłem się rano w swoim łóżku i podobno sam z łazienki się wyczołgałem (ubrany!) i położyłem spać. Straty? Rozcięte czoło, rozbita głowa obok prawego oka, wstyd przed rodzinką na długie miesiące i portfel uszczuplony o naprawę wyrządzonych szkód... A ja nadal utrzymuję, że to wszystko wina kota...

by Ryu_Yamino

* * * * *

DO PORTUGALII

Dawno, dawno temu, rodzic mój dostał ofertę pracy na portugalskim uniwersytecie. Oczywiście z oferty skorzystała cała rodzina - spakowaliśmy samochód po same brzegi i wio - przez pół Europy jechaliśmy do Portugalii, przy okazji podziwiając piękne widoki. A przynajmniej taki był plan. Wyruszyliśmy dzielnie z Krakowa i wszystko było w porządku. Do czasu. Kilkadziesiąt kilometrów przed Pragą, po kilku godzinach radosnej jazdy, samochód odmówił posłuszeństwa. Obudziło mnie jego warczenie. Dym spod maski, charkot i ani rusz. Przynajmniej tyle szczęścia, że autko siadło dwa metry od budki awaryjnej. Skontaktowaliśmy się z czeską (!) pomocą drogową, która pomocnie odholowała nas na parking duuużej stacji benzynowej. Tam spędziliśmy trochę czasu - od około dziewiętnastej do czwartej rano (jedyne zajęcie jakie tam mieliśmy to martwienie się i oglądanie "Zagubionych" po czesku) - wtedy przyjechała laweta z Polski, panowie odpalili silnik i od razu go zgasili. Silnik kaput, nie ma co, do wymiany. No to dobra, wracamy do Krakowa. Samochód na lawetę, my w furgonetce - po kilku godzinach zaparkowaliśmy na parkingu koło naszego domu. Okazało się, że z silnikiem nic nie da się zrobić, jest do wymiany, ale że jakiś dziwny, to czekać trzeba tydzień i 3000 zł zapłacić za całą naprawę. Myślę, że to co zrobiła moja mama to najbardziej ekspresowa decyzja o kupnie samochodu na świecie. Tego samego dnia wieczorem zajechała pod dom nowym "dzieckiem niechcianym". Jakiś miłosierny bank dał kredyt, chociaż matula właściwie nie miała pracy (no bo w Krakowie już nie pracuje, w Lizbonie jeszcze nie pracuje). Przepakowaliśmy cały dobytek, wsiedliśmy i znowu podróż, tym razem udana - ale nie przez Pragę.

by maymorning @

* * * * *

IDZIE W STRONĘ ŚWIATŁA

Były wakacje roku pańskiego 2009, więc całkiem niedawno. Ładna pogoda jak wiadomo sprzyja figlom i harcom na świeżym powietrzu, tego dnia nie było inaczej. Postanowiliśmy w grupie kilku znajomych udać się na tzw. "Kolejke", nazwa prawdopodobnie związana jest z umiłowaniem tego miejsca przez młodzież lubiącą spożywać napoje niekoniecznie bezalkoholowe, ale wracając do historii...
Po zebraniu się ekipy i zakupieniu kilku piw udaliśmy się ku miejscu przeznaczenia. Jednak jak to bywa apetyt rośnie w miarę jedzenia tudzież picia, wraz z kumplem wyruszyliśmy do sklepiku po bardziej wyskokowe trunki. Zasobność portfela pozwoliła nam na zakup litra miętowej Żołądkowej i paluszków. W drodze powrotnej, jako że "Kolejka" w tym czasie była jednym wielkim wykopaliskiem w związku z budową nowej drogi (będzie to miało znaczenie w dalszej części opowieści), rozdarłem sobie spodnie na jakimś wystającym drucie. Już wtedy było to dla mnie złym omenem, ale maratończyk nie poddaje się przed startem. Następnie bania za banią, zagryzając paluszkami, opróżniliśmy butelki i zajęliśmy się zabawianiem dziewcząt. Po upływie kilku chwil oznajmiłem koleżance, aby zeszła czym prędzej z moich kolan, bo "będę rzygał". Po szybkim rigoletto położyłem się na trawie, oznajmiając, że "zostaję do rana". Dzięki Bogu kumpel za wszelką cenę postanowił mnie oraz drugiego kolegę, też będącego w stanie wyższej świadomości,, doprowadzić do miejsca zamieszkania. Mawia się mierz siły na zamiary, bo zapanowanie nad dwoma muszkieterami w stanie agonalnym nie jest łatwe szybko mu uciekłem, zmierzając w stronę świeżo budowanej drogi. Jak później się dowiedziałem chciałem "iść w stronę światła". Skończyło się to tym, że kolega starając się odwieść mnie od tego pomysłu potargał mi koszulę na plecach, a ja wylądowałem po kolana w błocie. Tu zaznaczam, że miałem na sobie białe spodnie. Gdy już wygramoliłem się z bagna usiadłem na krawężniku, co jakiś czas oznajmiając, że do domu to ja prędko nie zajdę. Wcześniej wymieniony kumpel, który podjął próbę akcji ratunkowej, zmuszony był skapitulować. Dwóch agentów nawalonych jak szpaki, w tym ja wyglądający jak Buka z muminków, to jednak za wiele jak na siły jednego człowieka. Szybki telefon i kolejny ratownik pojawił się na miejscu z misją odprowadzenia mnie pod dom. Przemarsz przez całe miasto, dziwne spojrzenia ludzi i jestem pod domem. Po krótkiej walce z drzwiami wejściowymi dotarłem do swojego pokoju. Jednak byłem już na tyle trzeźwy, że poczułem potrzebę pozbycia się skorupy błota jaka zalegała na moich nogach, rękach i twarzy. Kąpiel nie trwała długo, kilkakrotnie wywróciłem się wychodząc z wanny, w której woda zamieniła się w brązową breję. Dziwnym trafem nie obudziłem rodziców. Zabłocone ubrania schowałem za szafą, coby nikt, włącznie ze mną, na drugi dzień nie był w stanie ich znaleźć. Dzień kolejny zacząłem dość wcześnie, bo potężny kac postawił mnie na nogi już około godziny 9, po czym do godziny 17 leżałem bez ruchu na podłodze.
Bilans tamtego wieczoru to:
- spodnie i koszula nadające się do wyrzucenia
- buty, które po myciu karcherem wróciły do łask
- wstręt do wódki na co najmniej kilka miesięcy
- niechęć do wypadów w plener
- smak mięty nie kojarzy mi się najlepiej

by surky @

Miałeś jakiś wyjątkowo ciężki powrót lub przeżycie na imprezie? Obudziłeś się na drugim końcu miasta czy Polski i nie wiedziałeś co się stało? Podeślij to wszystko do mnie klikając w ten link, a jak będzie wyjątkowo ciekawy ma szansę znaleźć się na głównej! W temacie maila wpisz powrót.

Znak @ występuje przy nickach niezarejestrowanych użytkowników Joe Monster!

Oglądany: 40536x | Komentarzy: 8 | Okejek: 109 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

25.04

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało