Razu pewnego (tuż po ucieczce z ruskich kazamatów) strumień życia zaniósł Abrachiła na głęboką wieś na obrzeżach Bieszczad.
Było to dobre miejsce na przeczekanie nieciekawych czasów, w zaciszu hodowli koników, w otoczeniu pól, lasów i niezwykłych okazów fauny ludzkiej. Abrachił zajmował się tam felczerską robotą, zaopatrując w pomoc medyczną rzeczone koniki w pierwszej kolejności, następnie bydełko, trzódkę, mniejsze żywiołki i wreszcie, w miarę potrzeb, ludzi. Robota dość spokojna, ale ze względu na region słabo płatna. Nie odmówił więc, kiedy księżulo z pobliskiego kościółka poprosił go o pomoc.
Mianowicie, zachorował był stary kościelny – niezbędna pomoc na małej, wiejskiej parafii. Choroba, chociaż trudno ją nazwać nieoczekiwaną bądź zaskakującą (marskość wątroby), objawiła się jednak na tyle nagle, aby trudno było zorganizować szybkie zastępstwo. A Abrachił nadawał się świetnie, Biblię bodajże lepiej od księżula znając, a i z obrządkami w różnych religiach zaznajomiony. A że prawosławny? Że z żydowskiej rodziny? Grunt, że uczciwy i wierzący osobnik, który nigdy nikomu nie odmówił w potrzebie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą